poniedziałek, 16 marca 2015

27. 7 dni, czyli w prostej kalkulacji około 10 dzikich imprez.

Wszyscy troje znieruchomieliśmy. W osłupieniu patrzyłam jak ciemna krew kapie z mojej poharatanej dłoni na śnieżnobiały, puchaty dywan pod moimi stopami. Nierealność całej tej sytuacji nabierała kształtów razem z każdą stróżką, łaskoczącą moją skórę w nieprzyjemnie sprowadzający na ziemię sposób. Przecież nie byłam bohaterem kreskówki. Nie byłam niezniszczalna. Wracałam do rzeczywistości z narastającą w moich żyłach wściekłością na tych dwóch półgłówków, co niestety działało na moją niekorzyść, sprawiając, że krew płynęła szybciej. Jako trzeci półgłówek i chyba ich naczelny wódz, wystosowałam jasny rozkaz, któremu żaden z nich, nie miał odwagi się sprzeciwić.
- W kuchni jest apteczka, przynieś mi bandaż zanim się wykrwawię. - powiedziałam, nie mogąc oderwać wzroku od rany. Może to dziwne, ale było w niej coś, co nie pozwalało mi odwrócić spojrzenia. Świadectwo mojej kruchości i śmiertelności. Zdolności do mniejszych lub większych mechanicznych uszkodzeń. Do tej pory udawało mi się z wszystkiego podnosić w zastraszająco szybkim tempie, zupełnie jakbym była jakimś cholernym cyborgiem. Byłam ciekawa, za którym razem limit mojego szczęścia się wyczerpie. Dziecko Szczęścia straci całą swoją aurę.
- Powinien to zobaczyć lekarz. - odezwał się w końcu piłkarz nieco zdławionym głosem.
- Wasze mózgi powinien zobaczyć lekarz. - warknęłam pod nosem i usiadłam na krześle obok komody. Czułam jak zaczyna kołować mi się w głowie, jednak adrenalina i irytacja z powodu ich dziecinnego zachowania nadal podtrzymywała mnie w godnej pozycji. Chłopak przewrócił oczami i podszedł, chwytając mnie delikatnie pod ramię i pomagając mi wstać z miejsca. Bastian natychmiast podbiegł z drugiej strony, robiąc dokładnie to samo. Przeszliśmy parę kroków i poczułam czyjąś nogę wędrującą prostopadle do swojego położenia. - Mało wam?! - ryknęłam na nich, aż podskoczyli. - Jeszcze mnie teraz zrzućcie ze schodów i będzie komplet. - zmierzyłam ich obydwu groźnym spojrzeniem. Obydwaj byli ode mnie starsi, a zachowywali się gorzej niż Davi Lucca.
- Zamknę dom. - zaproponował syn Caroline, a ja podtrzymując niedbale owinięty bandaż na dłoni razem z Neymarem, wyszłam na świeże powietrze. Po cichu liczyłam, że to trochę pomoże, orzeźwi mnie, jednak w rzeczywistości poczułam się jeszcze gorzej. W poczuciu się lepiej nie pomagał mi z pewnością wiatr, który smagał teraz moje ciało, sprawiając, że świeża rana szczypała mnie tak, jakbym posypała sobie na nią kilogram soli.
Nasz niczym niezmącony pobyt na pogotowiu nie trwał długo. Po krótkim wstępie zamiast "dzień dobry" - "to znowu wy", bez większych ceregieli przeszliśmy do gabinetu zabiegowego, gdzie jedna z młodych lekarek zobowiązała się, że naprawi mi rękę. Siadłam na wysokiej kozetce czekając spokojnie na zabieg. Zadziwiałam samą siebie, przecież normalni ludzie często mdleją i ogólnie boją się tego typu zabiegów. Widać był to kolejny dowód na to, że nie zaliczałam się do normalnej części populacji. Obracając się w takim towarzystwie, nie powinno być to w sumie żadnym szokiem. Moja odwaga dobiegła końca w momencie gdy obok mojej dłoni błysnęła igła. Odwróciłam głowę, starając się za wszelką cenę nie patrzeć jak mały szpikulec zagłębia się w mojej skórze. Dzięki zastrzykowi znieczulającemu czułam jedynie drażniące łaskotanie i całe szczęście, bo jak znam siebie to w innym przypadku byłyby ofiary w cywilach i personelu. Zabieg trwał około pół godziny, a na koniec miła, aż do bólu, pani doktor owinęła mi dłoń toną bandaży - tak na wszelki wypadek. Zupełnie jakby nie wierzyła we własne umiejętności albo uważała mnie za taką łamagę, która zaraz po wyjściu się wykrwawi. Tak czy inaczej, z monstrualnie wielką dłonią wyszłam z pomieszczenia.
- Cud, że mi się to w drzwiach zmieściło. - były to pierwsze słowa jakie ode mnie usłyszeli, kiedy wyszłam na korytarz, krytycznie spoglądając na swoją dłoń.
- Bolało? - zapytał piłkarz, a ja spojrzałam na niego trochę tak, żeby miał szansę zorientować się, że zadał pytanie jak gdyby mieszkał na księżycu.
- Łaskotało. - wykrzywiłam usta w niemrawym uśmiechu, a Brazylijczyk pokręcił głową z niedowierzaniem, tłumiąc śmiech. - Bash, mogę mieć do ciebie prośbę? - zwróciłam się zdrobniale do jasnookiego, który nadal przebywał w szpitalu. Byłam w ciężkim szoku jak wytrzymali we dwóch w jednym pomieszczeniu i się nie pozabijali. Co prawda Bastian nadal nie należał do mojej elitarnej listy ulubieńców, ale nie tak chciałam go przedstawić Neymarowi. Inną sprawą jest, że na tą listę ciężko się dostać, bo jestem niespotykanie wybredną i marudną istotą, ale dla chcącego nic trudnego. W końcu to nie mój problem, ja się gimnastykować, żeby tam być, nie musiałam.
- Słucham cię, w sumie coś jestem ci winny. - powiedział, wymownie patrząc na biały materiał na moim nadgarstku. Przynajmniej jeden pojął, że tym razem to nie przez moją wrodzoną niemrawość, tylko przez ich kretyńskie zachowanie na poziomie naprawdę zaawansowanego kretynizmu.
- Lizus. - wycharczał piłkarz, chrząkając i zakrywając dłonią usta. Nawet nie chciało mi się odwracać głowy w jego stronę i udawać, że słyszałam tą jakże dyskretną, subtelną i nieocenioną opinię na temat mojego nowego lokatora. Zapewne myślał, że wygląda to tak efektownie jak na filmach, jednak kim ja byłam, żeby udowadniać mu jak bardzo się myli? Bastian był niesamowicie opanowany, sprawiał wrażenie jakby wytrącenie go z równowagi było niemal czymś awykonalnym. Nie reagował na zaczepki Brazylijczyka, co więcej, miałam praktycznie pewność, że nie udaje. Jego naprawdę nic z tego co mówił, absolutnie nie ruszało, miał go po prostu w głębokim poważaniu. Imponowało mi to i sprawiało, że chciałam dać mu szansę jako człowiekowi. W końcu miał naprawdę niespotykaną umiejętność. Nawet mi, księżnej cierpliwości i miłosierdzia, często w stosunku do barcelońskiego napastnika, tych cech brakowało.
- Jedź do domu i posprzątaj cały ten bałagan, jaki narobiliście w moim pokoju. John nie może się dowiedzieć. - powiedziałam patrząc na chłopaka i obserwując jego twarz. Chciałam mieć pewność, że mnie zrozumie. Ani słowa staruszkowi. Generalnie ta cała konspiracja była trochę bez sensu, przecież mój wiecznie zapracowany chrzestny nie był aż tak zapracowany ani nawet tak zakochany, żeby nie zauważyć, że mam dłoń jak Hulk albinos. Jednak nadzieja umiera ostatnia, co prawda jest matką głupich, ale też jak każda matka, swoje dzieci kocha.
- A ty nie wracasz? - zapytał ostrożnie, unosząc przy tym brwi do góry. Widząc jego na wpół zdziwiony, na wpół niedowierzający wyraz twarzy, posłałam mu szeroki uśmiech, kręcąc przy tym przecząco głową.
- Nie, my jedziemy na Camp Nou, prawda Ney? - spojrzałam na piłkarza, którego wyraz twarzy był jeszcze ciekawszy niż przed chwilą ten należący do Basha. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale podejrzewając, że nie będzie to nic dobrego, szybko się wtrąciłam nie pozwalając odpowiedzieć mu na zadane wcześniej pytanie. - Przysługa za przysługę? - wypowiedziałam magiczne słowa, które miałam pewność, że zadziałają. I tym razem się nie myliłam. Usta chłopaka momentalnie rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
- Wykorzystam to kiedyś. - rzucił i wyszedł, zaszczycając nas jedynie krótkim machnięciem dłoni. Nie patrzyłam jak odchodzi, swój wzrok natomiast przeniosłam na Brazylijczyka, który teraz nabzdyczany, stał oparty plecami o ścianę i mordował mnie spojrzeniem.
- Wykorzystam to kiedyś.. - powtórzył piskliwym głosem, a ja się roześmiałam. - A ty nigdzie nie jedziesz. - zwrócił się do mnie z groźną miną, co skwitowałam jedynie prychnięciem i chytrym uśmiechem.
- Przyznaj się Neymar, boisz się, że nawet z dopiero co pozszywaną ręką, skopię ci ten zgrabny tyłek. - dźgnęłam go palcem w pierś, patrząc mu przy tym zadziornie w oczy. Na właściwą reakcję nie musiałam długo czekać.
- Sama się o to prosiłaś. - powiedział mrużąc oczy i zniżając twarz do mojego poziomu - I pamiętaj, dla ofiar losu nie ma taryfy ulgowej. - uśmiechnął się, a ja odpowiedziałam mu tym samym.
- Świetnie, wreszcie nikt nie będzie dawał ci wygrać. - odparłam spokojnie ruszając w stronę drzwi wyjściowych. Za sobą usłyszałam jedynie śmiech, a po chwili  poczułam ramię oplatające mnie w pasie. Wszystko wróciło do normy.


*****


- Co się stało?! - powitał nas chór zaniepokojonych głosów piłkarzy, którzy już rozgrzewali się na murawie.
- Tresowałam dzikie zwierzęta. - zaśmiałam się, jednocześnie odruchowo odsuwając się od Brazylijczyka, który patrzył na mnie spojrzeniem pt. : "Jeszcze słowo i zginiesz".
- Neymar! - usłyszeliśmy zirytowany krzyk, który bardzo szybko dał się zlokalizować jako Luis Enrique. - Pięć karnych okrążeń! Ruchy! - szedł w naszą stronę, gestykulując rękami, a wszyscy oprócz napastnika wybuchnęli śmiechem. Bez słowa odłożył piłkę i pobiegł przed siebie, tak aby zdążyć się ewakuować zanim trener go dopadnie.
- Ciebie to już kiedyś widziałam. - podeszłam do chłopaka z jasnymi włosami, który wiązał właśnie korki, siedząc na ławce. Kiedy podniósł głowę, od razu go rozpoznałam. - Sergi! - Samper uśmiechnął się i podszedł do mnie, a ja zmierzyłam go wzrokiem. Nie miałam do tej pory zbyt wielu okazji by z nim rozmawiać lub bardziej go poznać, głównie z tego względu, że był ode mnie jedynie półtora roku starszy i w rzadko grał w w najstarszej reprezentacji Dumy Katalonii. Pomijam oczywiście wspaniały pomysł Luisa, kiedy kazał mi się pod niego podszywać, w końcu to się nijak liczy.
- Melisa, prawda? - zapytał z nutką niepewności w głosie, a ja pokiwałam zachęcająco. - Przyszłaś obejrzeć trening? - zadał kolejne, tym razem mniej retoryczne pytanie.
- Tak naprawdę to przyszłam pograć i zmusić tych tam - tu wskazałam bez skrępowania na grupkę starszych piłkarzy - do większego wysiłku i starania, żeby nie było wstydu. - zaśmiałam się jednocześnie błądząc stopą po opływowej powierzchni piłki, która miotała się teraz pod moimi nogami. Chłopak zrobił zdziwioną minę.
- Enrique się zgodzi? - popatrzył niepewnie na trenera, co skwitowałam jedynie pobłażliwym uśmiechem. W końcu Samper nie był nigdy obecny na treningu w tym samym czasie co ja, więc skąd niby miał wiedzieć, że odkąd przybyłam do Barcelony, pozmieniałam tu pewne obyczaje.
- Jasne, że tak. Zobaczysz, jeszcze mi za to podziękuje. - mrugnęłam do niego i kopnęłam piłkę w stronę Leo, który akurat stał bez żadnego konkretnego zajęcia.
Nieskromnie mówiąc, dzisiejszy dzień pokazywał mi coraz bardziej jak bardzo nieomylna jestem. Moja obecność podobno działała na piłkarzy jak kilka litrów energetyka, starali się jak mogli, żeby pokazać się z jak najlepszej strony na boisku. Z jednej strony ich nie rozumiałam, bo przecież i tak imponowali mi swoimi umiejętnościami, a za charakter i sposób bycia i tak ich lubiłam, nie potrzebowałam nadmiernego szpanu i prezentacji atutów. Z drugiej jednak wiedziałam, że obecność jakichkolwiek, nawet znajomych, ale to zawsze osób trzecich na treningu budzi w nich instynkt samodyscypliny i skupienia na grze. Taka magia.
Ubolewałam bardzo, ponieważ przez bolący nadgarstek nie mogłam grać tak długo i efektywnie jak miałam w zamiarach. Po intensywnej rozgrzewce i pierwszej połowie musiałam przymusowo zająć honorowe miejsce na ławce rezerwowych i stamtąd oglądać dalszy przebieg meczu. Czułam, że leki przeciwbólowe i miejscowe znieczulenie nadal działają, ale mimo wszystko bałam się, że świeżo założone szwy mogą pęknąć. Generalnie głupotą był taki wysiłek, po takim zabiegu, jednak jak już wszyscy zdążyli na pewno zauważyć, Mel Henderson nie słynie z samych dobrych pomysłów. Chociaż bardziej prawdziwe byłoby stwierdzenie, że rzadko takowe mi się zdarzają. Nie przyznając się do swoich obaw i nie dając im powodu do zorientowania się o moim niskim poziomie benzyny intelektualnej, przesiedziałam grzecznie na ławce cały czas, który piłkarze poświęcili na rozwijanie swoich umiejętności. Muszę przyznać, że nosiło mnie jak cholera. Byłam chora, ale nie z powodu tego nieszczęsnego nadgarstka, a z tego, że oni biegali, kiwali się, strzelali bramki, kiedy ja musiałam patrzeć na to wszystko z boku. Po niedługim czasie moje męczarnie się skończyły, ponieważ Luis zarządził koniec treningu. Z o wiele lżejszym sercem poszłam razem ze grają skrajnie zmęczonych piłkarzy do szatni. Dysponując własnym kątem do spokojnego przebrania się, mogłam jak zwykle o wiele szybciej i bardziej komfortowo doprowadzić się do porządku. Czekając na korytarzu słyszałam dochodzące zza drzwi zawodzenie, jednak nie byłam aż tak ciekawa co się dzieje, żeby wtargnąć do środka. Po 15 minutach Katalończycy zaczęli opuszczać szatnię, a ja rozprostowałam kończyny i podeszłam do dwóch brazylijskich piłkarzy i uwiesiłam się na ich ramionach.
- Kochani moi, kto was tak skrzywdził i okłamał, że umiecie śpiewać? - zapytałam słodkim głosem za co dostałam odpowiedź w postaci podwójnego kuksańca w żebra.
- Mamy talent, ty się po prostu nie znasz. - odpowiedział Neymar z pewnością wypisaną na twarzy.
- Albo nam zazdrości. - dodał Dani, a ja musiałam wykorzystać wszelkie pokłady mojej silnej woli i samozaparcia, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Ooo tak, z pewnością to dlatego. - pokiwałam głową robiąc "mądrą minę" i wszyscy opuściliśmy budynek stadionu. Jako, że Brazylijczyk był samochodem, miałam jak w cywilizowany sposób dotrzeć do domu. Chociaż patrząc na swoją dłoń niezbyt miałam ochotę się tam pokazywać. Wiedziałam, że czeka mnie kręcenie i wymyślanie jakiejś prawdopodobnej, nieszkodliwej wersji, żeby John się nie martwił. Nie lubiłam tego robić i w sumie cała ta scena nie była moją winą, więc mogłam spokojnie powiedzieć jak było. Mimo wszystko jednak nie chciałam robić nikomu problemów. Musiałam przyznać, że zarówno Ney jak i Bastian w swoim towarzystwie tracili kontrolę nad zdroworozsądkowymi odruchami i zachowywali się jak, najlżej mówiąc - półgłówki, ale na myśl o tym, że mogliby mieć jakieś nieprzyjemności z powodu własnej głupoty, czułam jakiś niemiły ucisk w żołądku. Tak, wiem. Jestem za dobra.
Zatrzymaliśmy się pod domem, w środku było rozświecone jak w cyrku, co dawało mi pewność, że na pewno mój chrzestny już wrócił do domu. Caroline była opcjonalna, ponieważ nie mogłam wywnioskować tego po ilości zapalonych w domu żarówek. Głównie dlatego, że John i tak zawsze zapalał prawie wszystkie. - Wejdziesz? - zażartowałam, jednak widząc minę piłkarza, postanowiłam się nad nim ulitować. - Dobra już dobra, nie będę cię wciągać w paszczę lwa. Sama w nią wejdę, dżentelmenie. - cmoknęłam go na pożegnanie i wysiadłam z auta. Będąc przy drzwiach, odwróciłam się jeszcze na moment, żeby popatrzeć jak odjeżdża i przekroczyłam próg Sodomy i Gomory. Na środku, zupełnie jak kilka dni temu, leżały walizki, a ja niemal poczułam, jak moje oczy nienaturalnie zabłyszczały. - Ktoś tu się wyprowadza..? - zapytałam melodyjnym głosem i w dodatku chyba zbyt głośno. Kiedy odpowiedziała mi cisza, mój mózg podsunął mi niepokojącą myśl. Jak nic zaraz usłyszę: "Ty się wyprowadzasz". Jednak mimo moich, niczym nieuzasadnionych obaw, nic takiego nie usłyszałam. Weszłam w głąb mieszkania i zobaczyłam obrazek szczęśliwej rodzinki siedzącej przy kuchennym stole. John i Caroline siedzieli razem, wykreślając co i raz coś z listy, która miała chyba 3 kilometry, natomiast Bastian stał w rogu podrzucając leniwie czerwone jabłko. Kiedy napotkałam jego spojrzenie, uniosłam pytająco brwi do góry. Kolejny raz poczułam się jak powietrze, chociaż to niezbyt dobre porównanie, bo miałam na myśli coś kompletnie niepotrzebnego. Jeszcze raz w takim razie: Kolejny raz poczułam się jak kupa starych gratów zalegających w piwnicy. Od razu lepiej, więc wróćmy do powodu, przez który tak właśnie się czułam. Otóż znowu miałam nieodparte przeczucie, że działo się coś ważnego i działo się to obok mnie. Nikt mi o niczym nie mówił, nikt o nic nie pytał, nie mówiąc już o jakimkolwiek uwzględnianiu mnie w swoich planach. Mimowolnie smutek i jawne odrzucenie z jakim ostatnio regularnie się spotykałam, przeradzało się w złość i uszczypliwość. Próbowałam z tym walczyć, jednak moja zła natura dzielnie stawiała opór. Skorupa, którą rozbiłam dzięki miłości jaką zostałam otoczona ze wszystkich stron po przyjeździe do Barcelony, odbudowywała się z każdym nowym dniem, zabierając mi coraz więcej tlenu. Odchrząknęłam, zaznaczając swoją obecność w pomieszczeniu. - Miło, że się odezwaliście, żebym się nie martwiła, że ktoś was wszystkich wymordował. - usiadłam na wysokim stołku naprzeciwko chrzestnego.
- Przepraszam Mel, nie słyszeliśmy, że coś mówisz. - że mówię, że wróciłam i że oddycham w skrócie. - Coś się dzieje? - zapytałam, zmieniając temat i widząc jak chętnie rwą się do rozmowy.
- Sama mówiłaś, że zachowuje się jak pracoholik, więc postanowiliśmy wybrać się na małe wakacje, w końcu każdemu są one potrzebne. - powiedział z delikatnym uśmiechem na, mimo ledwo widocznych znamionach czasu, nadal przystojnej twarzy, a ja odwzajemniłam się tym samym. Jednak moja manifestacja szczęścia nie trwała długo, kiedy dotarło do mnie, że "my" w tym momencie nie oznacza już mnie i Johna. Uśmiech spełzł mi z ust niemal tak szybko, jak się tam pojawił. Wstydziłam się go, ponieważ odsłaniał moją słabość i naiwność. Spojrzałam na matkę Basha, która z uśmiechem rozrywającym i tak szerokie już usta, tuliła się do ramienia mojego wujka, niczym miś koala do bambusa. Problem w tym, że ta ropucha wcale, a wcale nie przypominała tego słodkiego, futrzanego stworka i w dodatku zajęła moje miejsce. - Lecimy z Caroline na Malediwy, jutro z samego rana. - szczęka opadła mi do samych, perfekcyjnie wypolerowanych paneli. I on mówił o tym tak spokojnie!? Gdybym dowiedziała się, że lecę na Malediwy to chybabym się posikała ze szczęścia. Nie, nie przesadzam, byłoby tak naprawdę. Cios był tym większy, że nie dość, że ja nigdzie nie leciałam, to jeszcze ta dwójka miała spędzać sielski czas w miejscu, które powraca do mnie w jedynie pięknych snach od dobrych kilku lat. Nic nie mówiłam, bo wiedziałam, że cokolwiek wyjdzie z moich ust, nie będzie to niczym miłym. Musiałam na spokojnie, przez małą chwilę poobcować z własnymi myślami. Nie wydobywał się ze mnie żaden dźwięk, ale wewnątrz mnie toczyła się prawdziwa walka dobrej ze złą Mel. Tym razem światłość wzięła górę, deptając z impetem moje egoistyczne oblicze.
- Pamiętam, tak mówiłam. - postanowiłam skupić się na Johnie, w końcu moje miłosierdzie też miało swoje granice. Obdarowałam go uroczym uśmiechem. - Miło mi słyszeć, że wreszcie sobie odpoczniesz, bo naprawdę zaczynałam się o ciebie martwić. A ile was nie będzie? - zapytałam z subtelnością tornada.
- Tydzień. Tak, tydzień myślę, że to wystarczająco dużo, żebyście zdążyli roznieść ten dom do samych fundamentów i przykryć jakąś atrapą. - roześmiał się, opierając się wygodnie o oparcie krzesła.
- 7 dni, czyli w prostej kalkulacji około 10 dzikich imprez. - odpowiedziałam poważnie, co mężczyzna widocznie potraktował jako żart. Nie żeby mi przeszkadzało takie beztroskie podejście do życia. Było mi z tym całkiem dobrze. Podniosłam ręce do góry i poprawiłam niedbale związane włosy na czubku głowy.
- Melisa, co ci się stało!? - krzyk jaki podniósł John omal nie przyprawił mnie o zawał. Gdybym nie miała uniesionych w górę rąk to zapewne bym je podniosła i rzuciła w niego portfelem, chcąc ocalić życie. Spojrzałam na swoją uszkodzoną dłoń, krzywiąc się lekko. Nie z bólu, a z bezmyślności, ponieważ już tak dobrze mi szło nie zwracanie na nią niczyjej uwagi, a wyjazd w ciągu którego z pewnością zniknęłyby wszelkie ślady po wypadku, został mi zesłany z nieba, a tu przez jakąś głupią fryzurę, załatwiłam sobie kolejne kilka lat ubolewania nad moim "nieszczęściem". Poczułam na sobie przenikliwy wzrok Bastiana i uśmiechnęłam się triumfująco. Teraz jego los leżał w moich pokładach dobroci dla bliźnich. Widząc przejęcie Johna i strach wymalowany w jego oczach mogłam powiedzieć prawdę, lub nagiąć kilka faktów, na przykład wymazać udział Brazylijczyka w tej całej szopce i patrzeć jak w ciągu kilku minut Caroline razem z jej synem lądują za drzwiami na swoich walizkach. Kusząca wizja.
Jednak zaskoczę was wszystkich. Nie zrobiłam niczego w wyżej wymienionych.
- Jestem niezdarą, to się stało. Potknęłam się o dywan w pokoju, zahamowałam na lustrze i mamy efekty. - pomachałam mężczyźnie zabandażowaną dłonią z krzywym uśmiechem.
- Byłaś w szpitalu? - zapytał zaniepokojony i podszedł bliżej, patrząc na mnie uważnie. Żadne z naszych nowych lokatorów nie powiedziało ani słowa.
- Ucieszyli się, że znowu mnie widzą i jako stałej klientce zszyli rękę w okazyjnej cenie. - odpowiedziałam i wstałam z miejsca. John wywrócił oczami, ale widziałam, że powstrzymuje uśmiech. No jasne, chciał wypaść na dorosłego i odpowiedzialnego człowieka. Nie wiem ile on jeszcze chce ją oszukiwać, że taki jest, ale skutecznie utrudnia sobie zadanie.
- Jakby coś było ci potrzebne to mów od razu. - powiedział z ciągle zatroskaną miną, a ja cmoknęłam go w policzek i ruszyłam w stronę schodów.
- Nie martw się Johny, ja sobie zawsze dam radę. - machnęłam dłonią nie odwracając się od kierunku marszu i na chwilę zatrzymałam się przy oniemiałym chłopaku. - Masz swoją przysługę. - szepnęłam, klepnęłam go w ramię i wspięłam się na górę, prosto do swojego pokoju.


*****


Z samego rana, o 10, w domu panował totalny chaos. Wszystko co tylko się dało zostało wykręcone na lewą stronę, obkręcone dwa razy wokół własnej osi i postawione do góry nogami. Zatrzymałam się na przedostatnim schodku, czyli w bezpiecznej odległości od całego armagedonu, który rozgrywał się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów ode mnie. John i Caroline biegali jak opętani, niemal na oślep wrzucając ostatnie rzeczy do otwartych walizek. Nie rozumiałam ich, ponieważ wczoraj widziałam te same walizki, spakowane i gotowe do podróży, a teraz brakowało tam połowy wyposażenia z mieszkania. Bastian korzystając z chwili, kiedy obydwoje odpowiedzialni za zamieszanie byli w innych pomieszczeniach, przedarł się do mojego punktu obserwacyjnego i z kubkiem capuccino w dłoni oparł się o drugą poręcz.
- Nie jestem taki straszny jak myślisz. - mrugnął do mnie okiem i zaskakując mnie tak miłym gestem, wręczył mi kubek z ciepłym płynem, a sam z uśmiechem pobiegł po drugi do kuchni.
- Przyznaj się, że boisz się zostać ze mną sam na tak długi czas i dlatego próbujesz uśpić moją czujność. - odparłam, jednak uśmiech jaki mu posłałam złagodził moją wypowiedź.
- Ja tu ryzykuję życiem, a ty jeszcze marudzisz? Co za dziewczyna. - pokręcił głową i upił łyk, patrząc na mnie. Roześmiałam się, kiedy zmarszczył brwi.
- Nie śmiej się tylko pij, bo będzie, że się postarałem na marne. - rzucił, a ja oblizałam wargi patrząc na kawę.
- Czekam czy nie umrzesz skoro pierwszy spróbowałeś. - odpowiedziałam, jednak również się napiłam. Musiałam przyznać, że było to najlepsze capuccino jakie piłam. Co prawda z torebki, ale czego oczekiwałam? Że sam wyhoduje, przemieli i dopiero zrobi? No bez przesady, jeszcze nie ten etap znajomości
- John, masz bilety? - matka chłopaka właśnie usiadła na walizce, próbując ją dosunąć, a ja spojrzałam na to krytycznie.
- Też masz wrażenie, że oni nie lecą na wakacje, tylko na bezludną wyspę? - zwróciłam się do bruneta, który przytaknął, ze spokojem patrząc na kobietę.
- Nie, myślałem, że ty je wzięłaś. - odkrzyknął z łazienki mężczyzna, a ja spojrzałam na zegarek. Jeśli za 15 minut stąd nie wyjdą, to będą chyba na piechotę iść na te Malediwy.
- Powiedziałeś, że schowasz, żeby nie zginęły. - było widać jak Caroline również się irytuje. Widocznie ona też miała świadomość ile mają czasu. Bez słowa odstawiłam kubek na schody i pobiegłam na górę do sypialni Johna. Bezceremonialnie odsunęłam szufladę w obszernym biurku i z opakowania po winylowej płycie Bon Jovi wyciągnęłam bilety. Z tą zdobyczą w zdrowej dłoni, zeszłam na dół i wręczyłam oniemiałemu mężczyźnie.
- Skąd wiedziałaś gdzie są? - zapytał zdezorientowany, a ja wzruszyłam ramionami.
- Ja wiem dużo rzeczy. - szepnęłam mu konspiracyjnie do ucha i odsunęłam się kilka kroków, aby dać mu swobodę ruchu niezbędną do dalszego funkcjonowania. Tysiąc lat później John i Caroline wreszcie wygramolili się przed dom, ciągnąc za sobą monstrualnie wielkie walizki.
- A i zapomniałbym! Mel, mogłabyś zaglądać po szkole do hotelu? Wiesz, czy wszystko jest na swoim miejscu, goście zadowoleni i ogólnie czy jest do czego jeszcze wracać? - zapytał z błaganiem wypisanym na twarzy, a ja nie mogłam przecież odmówić.
- Oczywiście, że będę pilnować tam porządku. - wypięłam dumnie pierś, ciesząc się na tak odpowiedzialne zadanie.
- Nie martw się, nie będziesz musiała sama tego robić. Caroline podsunęła mi idealną kandydatkę, która będzie tam rządzić przez ten tydzień. - powietrze, które przed chwilą sprawiło, że urosłam o jakieś 5 centymetrów, uleciało ze mnie z taką szybkością, że mało nie potrąciło Bastiana wychodzącego właśnie przez frontowe drzwi.
- Chętnie ją poznam. - odpowiedziałam dorośle, jednak w głowie byłam pewna, że będę chodzić za nią krok w krok, patrzeć jej na ręce, że będę jej cieniem i jeśli zrobi coś nie tak, stanę się jej najgorszym koszmarem. John przecież nie musiał o tym wiedzieć. On jechał odpocząć, a prawdziwa odpowiedzialność za losy hotelu spadła na moje nieduże barki. Nie byłam przekonana o tym, czy uda mi się udźwignąć taki ciężar, ale wiedziałam, że jestem jedyną osobą oprócz mojego chrzestnego, której naprawdę zależy na dobru tej instytucji. - Do twarzy ci w wąsach. - rzuciłam przechodząc obok chłopaka, który niczego nieświadomy, od pół godziny chodził umazany pianą z capuccino. W końcu mimo dodatkowych obowiązków, nie mogłam wyjść z wprawy w byciu uroczą złośnicą.
Kilka godzin później, korzystając z wolnego dnia pojechałam do hotelu ocenić sytuację i przekonać się o tym, czy czeka mnie raczej spokojny tydzień, czy batalia na śmierć i życie z nieznanym mi jeszcze wrogiem.
Będąc już na progu lobby zauważyłam potencjalną kandydatkę, która mogła pasować do "idealnej zastępczyni Johna", według Caroline. Wysoka, szczupła, chociaż bardziej pasuje tu słowo zasuszona, kości policzkowe odstawały jej tak, że dałoby się zrobić z nich dwie skocznie narciarskie. Poza tym schludnie ubrana, z profesjonalną podkładką pod notatki i z ulizanym kokiem na czubku głowy. Wyglądała groteskowo, ponieważ nie mogła być ode mnie starsza więcej niż 5 lat. Podeszłam do niej, przerzucając sobie torbę przez ramię.
- Słucham. - uniosła wzrok znad drewnianej podkładki i zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów. Nie lubiłam, kiedy ktoś tak robił, bo czułam podświadomie jak od razu mnie ocenia.
- Cześć, jestem Melisa, a ty pewnie masz mi pomagać ogarnąć ten cały cyrk. - zaczęłam przyjaźnie, jednak dziewczyna chyba nie podzielała mojego entuzjazmu, ponieważ odłożyła swój, jak mniemam, nieodłączny notatnik na blat recepcji i zaplotła ręce na piersi.
- Po pierwsze niezbyt obchodzi mnie kim jesteś. Po drugie to nie ja tobie mam pomagać, tylko ty mi, a po trzecie i najważniejsze, co mam nadzieję szybko i na długo sobie zapamiętasz. - zniżyła się tak, żeby być na wysokości mojej twarzy i plując jadem dodała: - Ja tu rządzę i nie toleruję plątania się pod nogami. Nie radzę mnie sprawdzać ani poprawiać, bo twoja barcelońska przygoda może się szybko skończyć. Miłego dnia. - cedząc słowa, przez wybielone zęby sprawiała, że z każdą sekundą nie znosiłam jej coraz bardziej. Kiedy odeszła, kręcąc kościstymi biodrami, wiedziałam, że taka osoba może sprowadzić na nas wszystkich jedynie kłopoty. Jedyne co mnie przerażało w tej sytuacji to fakt, że jak na razie tylko ja byłam świadoma zagrożenia.


*****


Nawet pracując w wakacje nie byłam tak zmęczona jak po tym dniu, kiedy musiałam bawić się w szpiega i dodatkowo sprawdzać każdą jedną rzecz, którą zrobiła Anastasia. Poczciwy, kochany John chyba nie zdawał sobie sprawy, że naprawdę mniej kłopotu byłoby gdyby nikogo nie zatrudniał. Wyrzuta z wszystkich sił witalnych o 20 wróciłam do domu. Marząc o spokoju i kąpieli zastałam całkiem coś innego. Muzyka dudniła tak, że było ją słychać kilka przecznic dalej, światła wychodzące przez okna oślepiały, a ja płonęłam ze złości.
- Pani ta dyskoteka? - zapytał taksówkarz, zapewne myśląc, że jest śmiertelnie zabawny, a ja z drgającą powieką, wcisnęłam mu w dłoń banknot i trzaskając drzwiami ruszyłam  niczym huragan w stronę drzwi wejściowych. Nie miałam problemu z wejściem do środka, ponieważ drzwi były roztworzone na oścież. Sprawdziłam jedynie czy nadal wiszą na zawiasach i kiedy, na całe szczęście Basha, tak było, wtargnęłam do środka. Stwierdzenie "masa ludzi" wydaje mi się nie być wystarczająco obrazowe dla opisania tego co spotkałam w środku. Z mordem w oczach błądziłam wzrokiem po obecnych osobach, szukając jednej i najważniejszej. Odpowiedzialnej za całą tą schadzkę i tej którą miałam ochotę zmieść z powierzchni ziemi.
- Bash! - czuprynę ciemnych włosów dostrzegłam rozciągnięta na kanapie z jakąś dziewczyną pod ramieniem. Zaczęłam przedzierać się przez tłum pijanych, udających, że potrafią tańczyć, nastolatków. Zgromiłam dziewczynę spojrzeniem, ale była widocznie wystarczająco inteligentna, albo miała dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy, ponieważ ulotniła się w przeciągu kilku sekund.
- Jesteś zła..? - zapytał błękitnooki, a ja jak gdyby nigdy nic opadłam na miejsce obok niego i oparłam wyciągnięte nogi na stole.
- Nie skąd. Jak się bawisz? - odkorkowałam butelkę piwa i pociągnęłam łyk, patrząc na chłopaka. Zdezorientowany podrapał się po głowie.
- Extra, nie przypuszczałem, że przyjdzie tyle ludzi. Mogą zostać no nie? - uniosłam brwi tak wysoko, że niemal zniknęły w grzywce.
- Nie ma takiej opcji. - odpowiedziałam powoli.
- Ale przecież mówiłaś, że nie jesteś zła... - zaczął ostrożnie chłopak, a ja podniosłam się do pionu i odstawiłam butelkę.
- Żartowałam. Jestem wściekła. - odpowiedziałam z uśmiechem, po czym gwizdnęłam tak przeraźliwie głośno, żeby całe pijane bydło usłyszało. - Wszyscy wynocha! Liczę do trzech, kto nie zdąży zostaje i wypełnia wniosek o przydzielenie dodatkowych prac społecznych! - krzyknęłam, a całe towarzystwo rzuciło się do drzwi, prawie jak na amerykańskich filmach. Sprawdzane wcześniej drzwi, zapewne ucierpiały pod natłokiem takiej ilości ludzi na raz, ale to nie był mój problem. Nachyliłam się nad przestraszonych chłopakiem i dodałam ciszej: -  Czas ustalić zasady, a dopiero później zacząć zabawę.





Coraz bliżej matura, coraz bliżej matura. Matko, a tyle pracy jeszcze przede mną ;c
Stąd te wszystkie zaległości i opóźnienia, ale mam nadzieję, że chociaż warto jest czekać ;)
Trochę mało było w tym odcinku FC Barcelony, ale obiecuję, że w następnym będzie ich o wiele więcej ;)
Mam nadzieję, że wszystko u Was w porządku i nie znudziło Wam się jeszcze moje opowiadanie :*
Dziękuję za wszystkie odwiedziny, miłe komentarze i wiadomości. Jesteście naprawdę nieocenionymi motywatorami :)
Cóż dzisiaj tak jakoś krótko, ale czas mnie goni :)
Do następnego :*

<3