czwartek, 18 czerwca 2015

32. Widzę cię w domu za pięć minut, za sześć zacznę wyrzucać wszystkie twoje graty przez okno. Zacznę od gitary. Całusy. Mel.

Jak zwykł mawiać mój mądry, kochany dziadek: Kac morderca nie ma serca. Kiedy śmiał się tak ze mnie bezpodstawnie, uznawałam to za świetny żart, jednak teraz, kiedy były ku tej sentencji powody wiedziałam, że jest cholernie prawdziwa. Po prostu lepiej bym tego sama nie ujęła.
Miałam ochotę się nieco rozerwać, ale nie przypuszczałam, że następnego dnia będę umierać. O ile pobyt na tarasie w towarzystwie Nadine i świeżego powietrza działał na mnie kojąco, jazda taksówką była istną walką z moimi nieznośnymi wnętrznościami z żołądkiem na czele. Modliłam się w duchu, żeby nie trafić na jakieś cholerne, barcelońskie korki, w których spędzę dobrą godzinę, ponieważ mój obecny stan zdrowia niezbyt mi na to pozwalał. Przeczytałam wiadomość od Basha od razu, jednak nie dostał on ode mnie żadnej odpowiedzi. Wcale a wcale nie byłam ciekawa jakie tym razem przedstawienie odegrała jego matka, na biednych oczach mojego chrzestnego. Mimo to z chłodną koniecznością wymalowaną w ciemnych oczach, osadzonych na bladej twarzy, zmierzałam właśnie w stronę domu. Gdzieś w głębi czułam, że to, co tam zastanę, nie będzie niczym, co chociaż przypominałoby normalność. I tym razem również się nie zawiodłam.
W środku było zupełnie cicho. Spodziewałam się co prawda, że John już pewnie od dawna jest w pracy, ale w takim razie zupełnie nie rozumiałam, w jakim celu Bastian ściągał mnie w trybie natychmiastowym do pustego domu. Zirytowana ściągnęłam buty i ostrożnie wysunęłam głowę z przedpokoju. W takich przypadkach, ostrożności nigdy zbyt wiele. Kto wie, czy to nie jedynie cisza między jedną a drugą burzą, a ja nie miałam ochoty oberwać flakonem lub innym równie "przyjaznym" przedmiotem użytku codziennego. Zaledwie kilka kroków wystarczyło mi, Królowej Bystrości, żeby zorientować się, że nie jestem tutaj sama. Przy kuchennym blacie siedział John i wyglądał jak kupka nieszczęścia z burzą czarnych włosów. Głowę miał zwieszoną i nawet nie podniósł jej, żeby przekonać się, kto narusza jego świątynię samotności i rozpaczy. Pachniało depresją na kilometr. Właściwie to pachniało moim dawnym, dobrym przyjacielem Jack'iem Danielsem, ale on był swego rodzaju specjalistą w dziedzinie takiego samopoczucia. Gdzie on, tam i smęty w radiu, taka nastrojowa, niezrozumiała magia.
- Czemu mój ulubiony chrzestny jest taki zgaszony? - zagadnęłam go ostrożnie, opierając się o framugę drzwi. Usłyszałam głośne, umęczone życiem westchnięcie. Uniosłam oczy ku niebiosom i bez słowa usiadłam obok niego. Siedzieliśmy tak w ciszy, którą rozdzierała jedynie muzyka płynąca z wieży w salonie. Po 20 minutach, nie wytrzymałam i podjęłam kolejną próbę porozumienia. - Powiesz mi wreszcie o co poszło? Przysięgam, jeszcze 5 minut tych kocich jęków i palne sobie w łeb.. - jęknęłam zrezygnowana i zatkałam dłońmi uszy. Nic nie miałam do Celine Dion i reszty łzawych kawałków z wybitną owczą manierą, które John starannie zmiskował na jakiejś samobójczej składance, ale wiedziałam, że w niczym mu one nie pomogą, a tylko nasilą niezdrowy, melancholijny nastrój.
- Po prostu wzięła walizki i się wyniosła.. - wydukał w końcu. Chrzestny spojrzał na mnie mętnym wzrokiem przez ułamek sekundy, po czym znów wrócił do śledzenia grających w berka na dnie szklanki, ostatnich kropelek bursztynowego płynu. Powstrzymałam westchnięcie i starając się panować nad swoim tonem głosu, kontynuowałam.
- O co poszło? - zapytałam bez ogródek. Odpowiedzi brak. W sumie czego się spodziewałam? Że padnie mi w ramiona, rozpłacze się i powie o wszystkich swoich uczuciach, niczym amerykańska nastolatka na tych ambitnych filmach, które wszędzie nam wciskają? Chyba do końca zwariowałam. - "Gdzie ty do cholery jesteś?! Widzę cię w domu za pięć minut, za sześć zacznę wyrzucać wszystkie twoje graty przez okno. Zacznę od gitary. Całusy. Mel." -  Dyskretnie wyciągnęłam z kieszonki telefon i drżącym od gniewu palcem, wystukałam sms do syna Caroline. Jeszcze godzinę temu, wielce zatroskany pisał do mnie o wsparcie, a teraz gdzie zniknął? Zostawił mnie samą problemem, jakże to męskie i rycerskie z jego strony. Jednak wiedziałam, że zaraz się tu pojawi. Nie z powodu troski, czy wyrzutów sumienia, a ze strachu o swoją ukochaną gitarę, ponieważ jak sądzę, zdawał sobie sprawę, że wcale nie żartowałam. Nastrój miałam naprawdę daleki od żartów.
- Wiesz, dużo krzyczała, wszystkiego nie pamiętam. - mężczyzna zaśmiał się gorzko, a ja aż podskoczyłam, nie spodziewając się zupełnie jakiegokolwiek odzewu z jego strony. Byłam wściekła. Wściekła na tą kretynkę, że tak grała na uczuciach Johna, odstawiając mu jakieś chore sceny i to w dodatku w jego domu, w którym jak sądzę zapomniała, że jest jedynie gościem. Wściekła byłam też na siebie, że wczoraj wyszłam, zamiast załatwić sprawę od razu i rozwiać jej wszelkie wątpliwości co do mojego mieszkania razem z wujem. Na Basha też byłam wkurzona, że nic nie zrobił, w końcu to jego matka i ma chyba na nią jako taki wpływ. Ogólnie byłam wściekła na cały świat.
- To przeze mnie? - zapytałam ponownie, znając już odpowiedź, a przewlekłe milczenie, tylko ją potwierdziło. - Rozumiem. John, jeśli chcesz i jest to dla ciebie i Caroline jakiś problem, to mogę się spakować i zmienić lokum. - zaproponowałam opanowanym głosem.
- Nie ma żadnego problemu! - trzepnął pięścią w stół tak nagle, że tym razem omal nie spadłam z krzesła, odskakując od blatu. Spojrzałam na niego przerażonym wzrokiem i byłam już pewna, że o to właśnie poszło. - Nigdzie nie będziesz się wynosić, Mel. To jest tak samo twój jak i mój dom i jeśli dobrowolnie nie będziesz chciała go opuścić, nigdy nie zamierzam cię wystawić z niego za drzwi. - wzruszające. Naprawdę.
- Carol chyba nie jest tego samego zdania? - padło kolejne pytanie na poziomie przedszkolaka. Jednak wiedziałam, że tym razem tylko takie muszę zadawać i obchodzić się z Johnem jak z tykającą bombą.
- Powiedzmy tak, Carol tym razem nie ma zbyt wiele do gadania. Nikt nie może rozkazać mi, żebym wybierał między kimś obcym a rodziną. - już dawno chyba chrzestny nie zaskoczył mnie taką miłą niespodzianką. Ucieszyły mnie jego słowa i to, że wreszcie zrozumiał, że nie można dać sobą manipulować. Przytuliłam się do niego, a on niezdarnie mnie objął. Dopóki siedziałam, prawie zapomniałam o rollercoasterze w mojej głowie, dlatego znalazłszy oparcie w ramionach Johna, nie zamierzałam tak szybko się z nich wyswobadzać.
- Rozstaniecie się..? - wyszeptałam cicho i poczułam jak mężczyzna wstrzymuje oddech. Teraz to już kompletnie brzmiałam jak dziecko. W tym samym momencie usłyszałam trzaśnięcie frontowych drzwi. Naszym oczom ukazał się Bastian z włosami rozwianymi we wszystkie strony świata, w ręku trzymał kask i patrzył równie niepewnym wzrokiem, jak ja godzinę temu. - Masz szczęście - zakomunikowałam mu bezgłośnym ruchem warg i odsunęłam się od Johna. - Co będzie teraz z Bashem? - zapytałam, patrząc uważnie w stronę chłopaka, mężczyzna również spojrzał w jego stronę.
- Nie było czasu, żeby o tym porozmawiać, ale jeśli chcesz możesz tu zostać, z tego co wiem, nie macie stałego mieszkania. - powiedział, a moje oczy rozszerzyły się do maksymalnej wielkości. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało, ale odkąd mieszkam w Barcelonie mięśnie tej części mojej twarzy mają zapewniony regularny trening.
- Z przyjemnością, ale źle bym się czuł, niby czemu masz mnie przygarnąć? - chłopak był widocznie równie zaskoczony co ja, propozycją mojego wielkodusznego chrzestnego.
- Właśnie, John przecież to nie Caritas ani schronisko dla bezdomnych.. - próbowałam zażartować, ale obydwaj zgromili mnie spojrzeniem.- Okey, rozumiem, za wcześnie. - uniosłam ręce w obronnym geście i wycofałam się w stronę lodówki.
- Nie za darmo. - sprostował mężczyzna i momentalnie się wyprostował. Coś jakby załączył mu się tryb pracy. Diagnoza: nieuleczalny pracoholizm. Myślę, że powinnam pomyśleć o medycynie. - Co wieczór słuchałem przez ścianę jak brzdękasz na tej swojej gitarze. Może chciałbyś grać wieczorami u mnie w hotelu? - zaproponował, a ja mało nie zakrztusiłam się sokiem, który właśnie łapczywie pochłaniałam. John chyba naprawdę upadł na głowę, albo Carol podczas wczorajszej kłótni rzuciła w niego jakąś ciężką walizką. Zignorowali obaj moje próby walki o oddech i wpatrywali się w siebie niczym dwaj bohaterzy z westernu w samo południe. Nie żeby od razu chcieli się pozabijać, to raczej ich powaga zabijała wszelkie, wesołe stworzenie dookoła.
- Nie mogłem marzyć o lepszej propozycji. - odpowiedział w końcu syn Carol z szerokim uśmiechem na wąskich ustach i podszedł do właściciela hotelu, ściskając jego dłoń.
- Koniec tych czułości, bo czuje się ignorowana. - przerwałam i podeszłam bliżej. John zagarnął mnie ramieniem i uśmiechnął się pierwszy raz tego dnia.
- Nie ma tego złego, mam nadzieję, że twoja matka nie będzie miała nic przeciwko temu, że tu zostaniesz i będziesz dla mnie pracował. - powiedział, ściągając ledwie zauważalnie usta, jakby na samą myśl o Carol, coś wykrzywiało mu twarz.
- Jestem dorosły, to moja decyzja. - odpowiedział i popatrzył na mnie wzrokiem pod tytułem "co tu się przed chwilą stało". Posłałam mu nikły uśmiech i zwróciłam się do Johna.
- Nie przypuszczałam, że kiedyś ci to zaproponuje, ale może idź, popracuj, w sumie to cię relaksuje. - położyłam dłoń na ramieniu chrzestnego, a on podniósł się z miejsca i wziął szklankę w dłoń. - Jack zostaje. - wykazując się nadprzyrodzonym refleksem, zabrałam mu sprzed nosa butelkę i schowałam ją za plecami. Pokręcił głową z niedowierzaniem i wyszedł na taras, zgarniając po drodze teczki z dokumentami.
- Nie spodziewałem się takiego powitania. - z zamyślenia, w które wpadłam wyrwał mnie głos Basha. Niczym trzygłowy smok, natychmiastowo odwróciłam głowę w jego stronę, czułam jak automatycznie zamiast oczu powstają w tym miejscu małe szparki.
- Żarty sobie ze mnie robisz? - dźgnęłam go palcem w pierś, a on uniósł do góry brwi ze zdziwienia. - Nie wiedziałeś co zastaniesz, ale ściągnąłeś mnie tu, żebym sprawdziła teren, zanim łaskawie wrócisz. Mam ochotę rozwalić ci tą twoją gitarę na głowie! - warknęłam mijając go i wspinając się po schodach.
- Nie lubisz jak gram? - zapytał, doganiając mnie, a ja przewróciłam oczami. Słyszałam to rzępolenie codziennie przed snem i z ciężkim sercem musiałam przyznać, że miał talent.
- Jeśli przez ciebie ogłuchnę, to do końca życia się nie wypłacisz na moje odszkodowanie. - odpowiedziałam jedynie i zatrzymałam się przed drzwiami. Nie miałam zamiaru mówić mu o moich, prawdziwych odczuciach dotyczących jego muzyki, ponieważ było więcej niż pewne, że wpadnie w samozachwyt i stanie się absolutnie nie do zniesienia. Jeden narcyz w zupełności wystarczył. Narcyz, który jeszcze się nie odezwał.
- W takim razie nic tu po mnie, idę na randkę z Clarissą. - usłyszałam głos, który ściągnął mnie z powrotem na ziemię.
- Kto to jest Clarissa? - zapytałam nieprzytomnie i zaplotłam dłonie na piersi, a chłopak wybuchnął głośnym śmiechem. Spojrzałam na niego jak na niezrównoważonego psychicznie, którym chyba był i czekałam aż wyjaśni, co go tak bardzo rozbawiło.Nie dane mi było jednak tego doświadczyć, bo zniknął za drzwiami swojego pokoju, nadal zanosząc się śmiechem jak wariat. Po chwili otworzył drzwi z gitarą w dłoni.
- Nie musisz być taka zazdrosna, przedstawiam ci Clary. - mrugnął do mnie okiem, a we mnie aż się zagotowało.
- Zazdrosna? O ciebie? Chyba od tego kasku resztki szarych komórek ci się przegrzały. - odpowiedziałam mu i wsunęłam ciało do swojego pokoju. Co za bezczelny typ! Jak mógł w ogóle sugerować coś tak niedorzecznego? Jednak ja, Mel Henderson, nie zamierzałam dać się sprowokować takiemu żółtodziobowi w dziedzinie sarkazmu. Tym bardziej, że sytuacja wskazywała na to, że tak łatwo się go z domu nie pozbędę.


*****


- Ostatnio masz same głupie pomysły! Myślałam, że to ja jestem wystrzelona na inną orbitę, ale poznałam ciebie i nagle jestem ostoją normalności. Nie podoba mi się to, wariatko! - Nadine znowu na mnie krzyczała, tym panicznym, piskliwym głosem, który nawet trzylatka by nie przestraszył.
- Myślałam, że wiesz w co się pakujesz, stając się "mi pettite" przyjaciółką.. - odpowiedziałam beznamiętnie, zmierzając w stronę Camp Nou z torbą treningową przewieszoną przez ramię i z niebieskowłosą, uwieszoną na mojej drugiej kończynie. Ona również ściskała torbę ze strojem.
- Wydawało mi się, że jesteś normalniejsza. - odburknęła, niechętnie powłócząc nogami. Mimo "gorącej pory" w świecie piłki nożnej, Luis Enrique, po długich i mozolnych błaganiach, zgodził się, żebyśmy mogły dzisiaj dołączyć do chłopaków. Nadine nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, ile czasu zajęło mi urabianie trenera, żeby pozwolił nam się tam pojawić, nie mogłam zmarnować tej szansy na porządny trening. Czemu wlokłam ją tam ze sobą? Z bardzo prostej przyczyny o nazwisku Samper.
- Wydawało mi się, że jesteś odważniejsza. - zripostowałam i pchnęłam drzwi frontowe, wchodząc pewnym krokiem do środka. Po moich słowach dziewczyna widocznie się nabzdyczyła, wyprostowała i przybrała pozę bojową. W rzeczywistości wyglądała jak przestraszona surykatka, ale już nie odezwałam się na ten temat ani słowem. W końcu leżącego się nie kopie.
Po drodze nie spotkałyśmy ani jednej znajomej twarzy, co było lekko przytłaczające w takim tłumie ludzi, jednak dzielnie przecisnęłyśmy się do wydzielonych miejsc na szatnie. W pierwszej chwili przez myśl przemknął mi szatański pomysł, żeby ze śmiertelną powagą powiedzieć Nad, że jest tylko jedna szatnia, razem z chłopakami. Jednak patrząc na jej aktualny stan psychiczny, stwierdziłam, że nie mogę jej tego zrobić. Gdybym się odważyła sądzę, że nie musiałabym czekać do śmierci, żeby smażyć się w piekle na wolnym ogniu, bo natychmiast zakończyłabym żywot samozapłonem. Bez większych wyjaśnień pociągnęłam ją w stronę dobrze znanych mi drzwi, które z hukiem za nami zamknęłam. Spojrzałam na zegarek. - Okey mamy 10 minut do rozpoczęcia treningu i około dodatkowe pól minuty zanim Enrique dostanie piany, także pełen spokój. - roześmiałam się i zaczęłam wyjmować z torby korki, podczas gdy moja przyjaciółka siedziała jak w transie na jednej z ławek. Rzuciłam w nią ręcznikiem, żeby się obudziła, jednak puchaty materiał wylądował bez odzewu na jej twarzy. - Następnym razem to może być piłka, radzę ci się obudzić Nad. - odwróciłam się plecami i zaczęłam przebierać, a ona poszła w moje ślady. Naprawdę jej ostatnio nie poznawałam. Po tym, jak pierwszy raz pojawiła się na tym stadionie, totalnie się zmieniła. Nadal miałam jednak nadzieję, że to tylko przejściowe i już niedługo wróci ta sama, szalona kupka nieszczęścia, z którą zaprzyjaźniłam się jakiś czas temu.
- Jak wyglądam? - zapytała, a ja zmierzyłam ją wzrokiem.
- Jak profesjonalny piłkarz. - odpowiedziałam z uśmiechem, a ona spojrzała na mnie wzrokiem małego, niebieskiego oposa.
- Sugerujesz, że mam krzywe nogi? - zaczęła w popłochu oglądać swoje kolana, a ja podeszłam do niej i poklepałam ją po plecach, żeby się wyprostowała. Kiedy to zrobiła, z chirurgiczną precyzją i saperskim wyczuciem kopnęłam ją w kolano, które automatycznie się zgięło.
- Teraz są krzywe. - zaśmiałam się i ruszyłam w stronę drzwi. Mówiłam już? Mam problemy z okazywaniem uczuć.


*****


Zgodnie z przewidywaniami, Luis fukał i zapowietrzał się z częstotliwością co 5 sekund, kiedy spóźnione wmaszerowałyśmy na trening. Stwierdzając, że rozkładamy mu cały plan treningowy, cisnął podkładką o murawę i poszedł napić się kawy. Przy takiej ilości stresu sugerowałabym mu raczej melisę, kubek, dwa, ewentualnie wiadro, ale to jego życie.
- Cześć piękna. - poczułam ciepły oddech na karku i momentalnie się odwróciłam.
- Cześć przystojniaku! - bez zastanowienia rzuciłam się Brazylijczykowi na szyję, zasypując go przy tym bliżej nieokreśloną masą, odwzajemnionej z resztą, czułości.
- Nie przy ludziach. - niezwykle romantyczną chwilę przerwał nam jęk pozostałych, a chłopak w odpowiedzi jedynie wesoło się roześmiał.
- Mogę to korzystam. - wyszczerzył białe zęby w uśmiechu, a ja nie przedłużając, zabrałam mu spod nogi piłkę i pobiegłam z nią na środek boiska.
- Plotki później, teraz czas na grę panowie! - zawołałam z uśmiechem. Wreszcie czułam się cudownie, jakbym odnalazła coś, co dawno temu straciłam. Miękkość trawy pod stopami, akustyka stadionu, tysiące, pustych teraz, krzesełek, niepowtarzalna atmosfera. To właśnie tutaj działy się cuda. Zwycięstwa, porażki, pot, łzy radości, smutku. Stojąc w tym miejscu czułam, że mogę wszystko. Latanie też nie stanowiło problemu, ponieważ i tak duchem lewitowałam nad idealnie przyciętą trawą, żeby nie zbeszcześcić jej przypadkiem moją marną, ziemską powłoką. Po wysączeniu wystarczającej ilości brązowego płynu, na boisko wrócił trener i zarządził taśmowe strzały na bramkę. Wszyscy zmęczeni jak konie po westernie, posłusznie wykonali polecenie. Ja też ustawiłam się dzielnie w kolejce i szukałam wzrokiem Nadine. Namierzyłam ją dopiero w okolicach bramki, gdzie gadała z ter Stegenem i zaczęłam machać w jej stronę, żeby uciekła stamtąd póki nie zauważy jej Luis.
- Świetnie! Jedna niech spróbuje bronić. Tylko delikatnie chłopcy, żeby jej krzywdy nie zrobić! - moje wysiłki poszły na marne, ponieważ Nad została już namierzona i zestrzelona przez Luisa per Sokole Oko. Chciałam jej tego oszczędzić, ale kolejny raz się nie udało. W miarę jak przesuwała się kolejka, myślałam ile jeszcze minie dni, godzin, a może minut zanim moja przyjaciółka mnie do końca znienawidzi.
Każdy oddał po kilka mocnych strzałów kiedy bronił Marc i trener wyglądał na zadowolonego. Pod koniec, kiedy cała drużyna była już totalnie zmęczona, bramkarz wciągnął do obrony Nad. Byłam z niej dumna, obroniła kilka naprawdę dobrych strzałów, ale później stało się "to". Widziałam tylko jak piłka leci prosto w jej głowę. Nawet, prawie dwumetrowy, Stegen, który rzucił się, żeby obronić ją przed uderzeniem, nie zdążył doskoczyć do piłki. Nadine upadła na murawę powalona strzałem, "ukochanego" Sergiego, który wyglądał jakby ktoś poraził go prądem.
- Zabił mnie! - zawyła Nad, trzymając się za głowę. Bramkarz podniósł dziewczynę i zanim Samper zdążył wykonać jakikolwiek ruch, już niósł ją w stronę trybun, gdzie siedzieli medycy.
- Zabawna ta twoja Nadine. - powiedział Neymar, a mi jedynie drgnęła powieka w nerwowym tiku. Jeszcze przed chwilą zastanawiałam się kiedy mnie znienawidzi? Czułam w kościach, że chyba nastąpi to szybciej niż myślę.


*****


Przez ostatnie kilka dni odnosiłam wrażenie, że jestem jak jakaś jednostka interwencyjna. Mel to, Mel tamto, wynieś, przynieś, pozamiataj, skoś trawnik, zdejmij kota z drzewa, umyj odrzutowiec i zamieć pustynię. Ten dzień nie różnił się niczym od innych.
- "Przyjedź do hotelu, ktoś musi chyba ogarnąć Johna" - dostałam sms-a od Leo. Zdziwiłam się najpierw widząc nadawcę, a następnie treść, ponieważ totalnie mi to do siebie nie pasowało. Nie zadając żadnych pytań, wsiadłam w taksówkę i po pół godzinie wysiadłam pod hotelem. Słońce prażyło tak nieznośnie, że wydawało mi się, że zaczynam się roztapiać z każdą sekundą zanim weszłam do klimatyzowanego lobby. Na miękkich fotelach w kącie siedzieli Neymar i Messi, co zauważyłam po nastroszonych włosach Brazylijczyka. Podeszłam do nich zaciekawiona i zaniepokojona nagłą wiadomością. Przywitałam się z Leo, po czym podeszłam do Neya i złożyłam na jego ustach długi, czuły pocałunek. Usadził mnie sobie na kolanach i objął mnie w pasie, a ja na moment zapomniałam, że przyszłam tu w konkretnym celu.
- Co nie tak z Johnem? - zapytałam Argentyńczyka, patrząc na niego uważnie, a on skrzywił się lekko i skinął głową w stronę recepcji.
- Sama zobacz. - powiedział ostrożnie, prowadząc mnie wzrokiem. Spodziewając się co mogę tam zobaczyć i jednocześnie prosząc, żeby nie mieć racji, odwróciłam głowę we wskazanym kierunku. Tym razem moje błagania nie zostały wysłuchane. Osobiście uważam, że proszę o tyle, że już po prostu tam na górze mają mnie dość, coś na wzór tabliczki "Tej pani już nie obsługujemy".
Nonszalancko oparty o blat recepcji stał mój chrzestny, rzekomy poważny właściciel hotelu i flirtował z jakąś dwudziestoparoletnią młódką, która nie wyglądała na najjaśniejszą gwiazdę na niebie. Ciągle chichotała, wyglądając jakby predator próbował z niej właśnie uciec i owijała sobie wokół palców kosmyki blond włosów, co stanowiło poważne zagrożenie dla oczu przechodzących obok gości. Patrzyłam jak chrzestny zaprasza tą sztuczną pannę do restauracji mimo, że powinien wskazać jej raczej drogę powrotną do kliniki chirurgii plastycznej.
- Która to w tym tygodniu? - usłyszałam cichy głos Neymara za plecami.
- A co dzisiaj mamy? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie i zerknęłam na piłkarza kątem oka.
- Czwartek.
- To czwarta. - odpowiedziałam beznamiętnie, jednak w środku mnie wszystko krzyczało. Odkąd Carol się wyprowadziła, tak właśnie John odreagowywał ich kłótnię. Codziennie inna, równie głupia i pusta panna. Powoli zaczynałam mieć tego serdecznie dość i nawet zaczęłam się zastanawiać, czy matka Basha nie była mniejszym złem. Poczułam silniejszy nacisk ramion Brazylijczyka, które z troską owinęły się teraz również wokół moich ramion. Byłam mu wdzięczna za takie zwykłe, ludzkie wsparcie. Leo też, nawet za to, że siedział i milczał. Milczał razem ze mną, bo co lepszego można było zrobić?






I kolejny skończony! :D
Taki skromny prezent Wam zrobiłam w swoje urodziny :) Mam nadzieję, że chociaż udany :*
Jakoś mało Neymara tu wychodzi, ale w sumie nie wiem czy Wam to jakoś bardzo przeszkadza. Jak przeszkadza to proszę mówić, upominać się, składać zamówienia :D
Godzina nawet przyzwoita, szczególnie patrząc na to, że dopiero za pół godziny zaczyna się mecz Brazylia - Kolumbia. Nie wiem czy ktoś pokusi się o oglądanie, ale ja sądzę, że mnie za drzwi wystawią jak im włączę telewizor o tej godzinie i będę przeżywać jak to grają i jaki sędzia jest ślepy bądź zbyt dokładny. No nic zawsze pod górkę :)
Mam nadzieję że do napisania jeszcze w czerwcu <3


<3

poniedziałek, 1 czerwca 2015

31. Wreszcie cię mam i uwierz, że nie wypuszczę cię z moich objęć już nigdy. Choćby świat miał spłonąć tu i teraz.

Szykowanie się kiedykolwiek i gdziekolwiek w moim wykonaniu nie było zbyt spektakularne i tak też było tym razem. "I tak nikt jutro nic nie będzie pamiętać."- z takiego właśnie założenia wychodziłam.
Wciągnęłam na siebie zwiewną białą sukienkę przed kolano, przyozdobioną czarnymi grochami. Włosy podpięłam po bokach, żeby niesforne kosmyki nie pchały mi się, nieproszone do oczu, a same oczy obrysowałam czarnym eyelinerem.
- El perfecto. - uśmiechnęłam się do swojego odbicia, zakładając pozłacane kolczyki w kształcie okręgów. Zamknęłam pokój i widząc, że u Bastiana świeci się światło, podeszłam do drzwi i oparłam się o framugę, kilka razy w nią stukając. Siedział po turecku, oparty o ścianę z gitarą na kolanach. Był ewidentnie w swoim świecie i zarejestrował moją obecność dopiero kiedy ostentacyjnie odchrząknęłam. Podniósł na mnie spłoszony wzrok błękitnych oczu, wyłaniających się spod brązowej grzywy, a ja posłałam mu nikły uśmiech.
- Przyszłaś się zaprezentować? - uśmiechnął się po kociemu i zlustrował mnie od góry do dołu. Wywróciłam młynka oczami.
- Nieeee.. - odpowiedziałam przeciągle - Przyszłam tylko powiedzieć, że wychodzę, a jak się dowiem, że podczas mojej nieobecności byłeś w moim pokoju to wiem gdzie cię znaleźć. - dodałam z uśmiechem. Musiałam przyznać, że niechęć jaką darzyłam tego gościa na początku, od pewnego czasu po prostu wyparowała. Czego nie mogłam powiedzieć o jego matce. Polubiłam mieszkanie z Bashem, ponieważ dzięki niemu, dom nie wydawał mi się tak pusty. Wcześniej, kiedy John pracował, zazwyczaj siedziałam sama i oglądałam telewizję, teraz zawsze był jeszcze ktoś, z kim od biedy można było spędzić trochę czasu lub wymienić się uroczymi złośliwościami. Sama nie wiem, co mnie przekonało, ale postrzegałam jego osobę jako jedyny plus związku mojego chrzestnego z Carol. To trochę tak, jakbym nagle zyskała starszego brata, a jak wiadomo dwoje nastolatków w domu to najlepsza recepta na pozbycie się z domu nudy i spokoju.
- Grozisz mi? - uśmiechnął się szerzej, a ja odgarnęłam włosy z ramienia.
- Ja tylko uprzedzam, a co z tym zrobisz to już twoja decyzja, twoje kredki i twój blok rysunkowy. - odparłam poprawiając sukienkę.
- Blok rysunkowy? - roześmiał się po moich słowach. Zerknęłam przelotnie na zegar, który naglił do wyjścia.
- Jest piątek wieczór, zaszalej, może być nawet techniczny. - wyszczerzyłam zęby w uśmiechu i zniknęłam za drzwiami.
- Baw się dobrze wariatko i nie dzwoń, bo jak mnie obudzisz to też wiem, gdzie cię znaleźć! - usłyszałam jeszcze głos Basha i uśmiechnęłam się pod nosem. Gdzieś w środku cieszyło mnie to, że potrafię się z nim dogadać, znaleźć wspólny język. Życie pod jednym dachem, traktując się nawzajem jak śmiertelni wrogowie, mogłoby być jednak na dłuższą metę nieco uciążliwe.
Szłam korytarzem w naprawdę dobrym nastroju, czekała mnie w końcu zupełnie beztroska noc w gronie przyjaciół. Zatrzymałam się przed sypialnią Johna, ponieważ chciałam poinformować go o tym, że wychodzę. Mój wiek wiekiem, ale mieszkałam pod jego dachem i uznawałam za stosowne, żeby wiedział gdzie jestem. Podniosłam dłoń z zamiarem rytmicznego uderzenia kostkami palców o drewno, jednak zamarłam, słysząc przyciszony głos Carol. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam.
- Johny, ona ma już 18 lat, naprawdę musi tu mieszkać..? - to pytanie niemal zwaliło mnie z nóg. Niepojęte dla mnie było, skąd ta kobieta miała w sobie tyle tupetu. Jednak samo pytanie nie było najgorsze. Złem samym w sobie była cisza, która po nim zapanowała. Nie usłyszałam nawet szeptu sprzeciwu ze strony chrzestnego. Nic w stylu: "Absolutnie! Mel to moja chrześnica i nie wystawię jej za drzwi". Pełne, niepojęte i nieograniczone NIC. Zirytowana do granic możliwości ruszyłam w dół schodami, czując niemal jak stopnie stają w płomieniach pod wpływem mojego dotyku. Jak ona mogła coś takiego powiedzieć? I jak John mógł pozwolić jej na taką zuchwałość? Byłam zniesmaczona i rozczarowana tym, czego przed chwilą byłam świadkiem. Nie oglądając się za siebie ani razu, wyszłam z domu trzaskając frontowymi drzwiami tak mocno, że oprócz Johna, Caroline i Bastiana, słyszeli mnie z pewnością wszyscy, okoliczni sąsiedzi.


*****


- Nienawidzę cię. Kurna, jak ja cię nienawidzę. - Nadine powtarzała te słowa jak mantrę, odkąd tylko wsiadłam z nią do taksówki. Teraz stała przed wjazdem do domu Brazylijczyka i zaciągała się papierosowym dymem tak mocno, że bałam się, że się udusi.
- Ohh daj spokój, Nad.. Powiesz do mnie dzisiaj coś innego? - zapytałam beznamiętnie, obracając zapalniczkę w dłoniach. Coraz więcej osób zjeżdżało się pod dom Neymara podczas gdy my ukrywałyśmy się w krzakach pod jego domem. - Chodź, bo wyglądamy jak psychofanki tego egocentryka. - rzuciłam i pociągnęłam ją w stronę podjazdu, nie pozwalając tym samym dokończyć jej rakotwórczej uczty.
- Szkodzisz środowisku. - burknęła, powłócząc nogami, czym skutecznie opóźniała nasze dotarcie pod drzwi barcelońskiej '11'.
- Jakoś to przeżyję.. - wywróciłam młynka oczami, nadal uparcie ciągnąc przyjaciółkę w stronę drzwi. Nie mogłam zrozumieć, czemu była taka uparta. Przecież gołym okiem było widać, że Sergi jej się podoba. Owszem, zaliczyła hollywoodzką wpadkę, ale chłopak wcale nie sprawiał wrażenia, jakby zamierzał jej to wypominać do końca jej marnego żywota. Wręcz przeciwnie. Więc czemu, na litość boską, Nadine Martinez tego nie dostrzegała?!
- Melisa! - usłyszałam wołanie, jednak pośród tłumu ludzi nie byłam w stanie zlokalizować skąd ono dochodziło. Obkręciłam się wokół własnej osi, jednocześnie pilnując niebieskowłosej, żeby nigdzie, niepostrzeżenie nie uciekła. - Nareszcie! - czyjaś niedźwiedzia dłoń opadła na moje ramię, a ja w pełnej gotowości do ataku, odwróciłam się w stronę potencjalnego napastnika.
- Cholera, Gerard! O mały włos i bym cię uszkodziła. - powiedziałam, kiedy moim oczom ukazał się lekko zadyszany piłkarz.
- Tu jest tak gęsto, że przedarcie się gdziekolwiek graniczy z cudem. Czy on zaprosił połowę Barcelony?! - usprawiedliwił się, wyrównując powoli urywany oddech. W odpowiedzi jedynie wzruszyłam ramionami i wspięłam się na palce, żeby zbadać jaka odległość dzieli nas od wejścia. Czułam się jak na jakiejś darmowej imprezie w klubie, gdzie wszyscy usiłowali wejść metodą tratowania innych. Istna dżungla, jaka zapanowała przed domem piłkarza, została okiełznana dopiero przez dźwięk otwieranych drzwi. Patrzyłam wokoło i nie dowierzałam po pierwsze, że Ney zna tych wszystkich ludzi, a po drugie, że oni wszyscy się tam zmieszczą. Mimo dobrych chęci, to nie był mój problem, byłam zwykłym gościem, do którego obowiązków należała dobra zabawa, a nie pilnowanie pijanego bydła. Kiedy wreszcie udało nam się wlać do środka, odetchnęłam z ulgą, łapiąc wreszcie w płuca powietrze. Wlaliśmy się, jest najlepszym określeniem na naszą teleportację do domu Neymara, ponieważ ilość ludzi na zewnątrz nie pozwalała na samodzielne kroki. Tłum niósł cię przed siebie, a twoim zadaniem było jedynie pilnowanie względnej równowagi, zupełnie jak na koncercie heavy metalowym. Rozglądaliśmy się jak trzy przestraszone, zdezorientowane owieczki, pośród wielkiego stada baranów, kiedy ktoś wciągnął nas na schody.
- Rafaela! - krzyknęłam uradowana widokiem dziewczyny i już po chwili obydwie serdecznie się witałyśmy. Przedstawiłam jej Nadine, która z normalną dla siebie rezerwą, podała jej dłoń.
- Tak pomyślałam, że was ocalę od rychłej śmierci, zanim zostaniecie zagnieceni. - zaśmiała się ukazując rzędy perłowych, prostych zębów. Miała rację, jeszcze chwila i utonęlibyśmy w gromadzie uczestników imprezy.
- Czy twój brat oszalał?! - zapytał Hiszpan bez zbędnego wstępu. Nie protestowałam, ponieważ to samo pytanie kołatało mi się w głowie od jakiś dobrych 15 minut.
- Powiedzmy, że jak coś robi to z rozmachem. - dziewczyna zaśmiała się serdecznie i wskazała nam długi korytarz na górze, którym ostatnio samotnie wędrowałam. Na dole rozbrzmiała już głośna muzyka i pozostało nam jedynie posługiwanie się gestykulacją.
- Witam w imprezowym raju! - usłyszeliśmy głos Brazylijczyka i wszyscy, jak na komendę unieśliśmy do góry brwi.
- Chłopie, ty chcesz ochrzcić ten dom, czy się go pozbyć? - Pique ze śmiechem uściskał kumpla i podszedł do barierki, żeby z góry móc wypatrywać znajomych mu twarzy.
- Góra jest tylko dla uprzywilejowanych także jakoś przeżyjemy. - odpowiedział chłopak, witając się z Nadine. A ja? Ja przycupnęłam sobie pod ścianą, jak mała, szara myszka i czekałam aż cała reszta się ulotni i będę mogła mieć uwagę piłkarza tylko dla siebie. Obserwowałam jego ruchy, uśmiech, usta, oczy, sama wyznaczając sobie niewidzialną barierę, która powstrzymywała mnie od natychmiastowego rzucenia się mu na szyję. Wiedziałam jedno, im dłużej torturowałam się brakiem jego bliskości, tym bardziej jej pragnęłam. Dziwne, palące, a jednak naturalne u zakochanej osoby uczucie. Zakochanej? W tej egocentrycznej, celebryckiej porażce, noszącej bezczelny, a jednocześnie najbardziej na świecie uroczy, uśmiech? Tak, chyba tak. Mel Henderson pierwszy raz czuła tak wyraźnie wszystkie kotłujące się w niej emocje.
Z dalszej, dziwacznej udręki wybawił mnie w końcu głos Pique.
- Chyba widzę Bartrę i Leo! - krzyknął uradowany i odskoczył od barierki jak poparzony. Spojrzał na całe towarzystwo z szerokim uśmiechem na twarzy, ale widocznie napotkał moje znaczące spojrzenie, ponieważ złapał siostrę Neya i Nad, po czym pociągnął je na dół w wesołej euforii.
- Nie cieszysz się na mój widok? -usłyszałam szept obok swojego ucha, dosłownie sekundę po tym, jak tamta zgraja wariatów zniknęła na schodach.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak się cieszę. - uniosłam kąciki malinowych ust, zadzierając głowę do góry i odważnie patrząc chłopakowi w oczy. Widocznie potraktował to jako zaproszenie, bo chwilę później jego wargi czule przytulały moje. W całej tej otaczającej nas ciemności czułam się wspaniale, jak gdyby cały świat nagle zniknął. Byliśmy tylko my i przyjemna czerń wokół.
- Wreszcie cię mam i uwierz, że nie wypuszczę cię z moich objęć już nigdy. Choćby świat miał spłonąć tu i teraz.


*****



Następnego dnia, z samego rana o 11, obudziły mnie dziwne odgłosy dobiegające z niebezpiecznie bliskiej odległości. Otworzyłam ociężałe powieki, czując pod nimi 5 kilo piasku i z trudem rozejrzałam się po pomieszczeniu, starając się rozpoznać to miejsce. Przegięłam pierwszy raz od dawna. W sumie, wczoraj wszyscy przegięliśmy. Alkohol lał się strumieniami i było go całe morze, chociaż mogłabym pokusić się nawet o porównanie do oceanu. Myślę, że Atlantyk by się zawstydził. Czułam się połamana w miejscach, w których nawet nie wiedziałam, że mam kości. Kiedy po heroicznej walce Mel kontra jej ludzka powłoka, wreszcie podniosłam się na łokcie, wyrywając sobie przy tym chyba połowę włosów, zobaczyłam powód przez, który tak właśnie wyglądał mój stan medyczny. Generalnie powodów było więcej niż jeden i nawet miały imiona. Pierwszy o imieniu Neymar leżał rozwalony obok mnie, wbijając mi łokieć w żebra, kolejnym był Xavi, który niefortunnie położył się na, wspomnianych już wcześniej przeze mnie, moich włosach, a całą tą piramidę szczęścia wieńczył prawie dwumetrowy Gerard, który spał leżąc w poprzek na nogach moich i Brazylijczyka. Nawet nie chciałam myśleć o tym, przez ile nie będę w stanie na nie stanąć i czy w ogóle kiedyś mi się jeszcze to uda. Biorąc pod uwagę gabaryty piłkarza i czas przez jaki je przygniatał, w grę wchodziła tylko amputacja. Au revoir moje biedne nogi! Już się więcej nie zobaczymy.
A zaspokajając waszą ciekawość, odgłosem, który mnie obudził, okazało się być piskliwe chrapanie Andrés'a Iniesty. Nigdy jeszcze nie słyszałam podobnego dźwięku, jednak nie musiałam nawet wstawać, żeby widzieć, że wydaje go nic innego, jak tylko jego nos. Rzeczywiście wspominał ostatnio o tym, że mocno oberwał podczas meczu z PSG, ale wszystko szybko mu poskładali, ludzie z magicznymi rękoma, jak zwykłam nazywać stadionowych medyków. Jak widać nie wszystko wróciło na swoje miejsce, a piłkarzowi i jego żonie zapewne zostanie piękna, piszcząca niczym czajnik z gotującą się wodą, pamiątka.
Z trudem wygramoliłam nogi spod barcelońskiego obrońcy i spuściłam bose stopy na zimną podłogę. Przez chwilę dała im ukojenie, ale wiedziałam, że to początek męki. Chwile po tym poczułam silne mrowienie, które z każdą sekundą robiło się wręcz nie do zniesienia. Zupełnie jakby tysiące małych, wściekłych mrówek biegało w glanach po moich nogach, kąsając przy okazji każdy ich skrawek. Nawet nie próbowałam się podnieść, ponieważ wiedziałam, że raczej moja pionowa pozycja długo się nie utrzyma. Krzywiąc się z bólu, delikatnie rozmasowałam kończyny, które na szczęście po kilku, dłużących się w nieskończoność minutach, wróciły do normalnego stanu. Kiedy wreszcie na nich stanęłam, poczułam ulgę, że nie doznały żadnego, trwałego uszczerbku. Moja radość nie trwała jednak długo, ponieważ dwa kroki później, leżałam jak długa na podłodze, robiąc przy tym tyle hałasu, że obudziłam chyba połowę domu. Z wściekłością wypisaną na twarzy, obróciłam głowę ku felernej przeszkodzie, którą okazał się Messi. Nie wiedziałam czy zacząć się śmiać, czy zdzielić go, najlepiej pięścią, za to, że stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia niewinnych istot, takich jak ja. Jednak widząc jak łapczywie obejmuje poduszkę i jedynie przewraca się na drugi bok, wybrałam, z całej dobroci mego serca, pierwszą opcję. Cóż, piłkarzom FC Barcelony trzeba było przyznać, że oprócz znakomitych umiejętności i techniki gry w piłkę, posiadali również nieopisany urok osobisty, który już zapewne nieraz ratował im skórę.
Zebrałam swoje zwłoki z podłogi i ruszyłam ostrożnym krokiem do łazienki na piętrze. Nie ukrywam, że trochę bałam się tego, co tam zastanę, ale mimo wszystko postanowiłam zaryzykować. Po wejściu stwierdziłam, że nie było tak źle. Było czysto i normalnie, nie wliczając rudowłosej dziewczyny, która smacznie spała w wielkiej wannie. Obmyłam twarz, dając jej upragnione orzeźwienie. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i zobaczyłam po drugiej stronie zmarnowaną, bladą dziewczynę z ogromnymi workami pod brązowymi oczami. Wyglądałam i czułam się jakby dzisiejszej nocy przepuścili mnie kilka razy przez maszynkę do mięsa.

- Nie powinnaś była tyle pić. Mała, głupia Mel. - wyszeptałam, dźgając palcem swoje odbicie w tafli szkła na ścianie. Bywałam wcześniej pijana, ale nigdy nie urwał mi się film. To był pierwszy raz, a ja czułam się jak w Kac Vegas. Nie łudziłam się, że któryś z piłkarzy pamięta więcej, więc przestałam zawracać sobie tym głowę. Postanowiłam poszukać Nadine, której nie widziałam w załadowanym po brzegi pokoju Brazylijczyka. Mocno trzymając się poręczy zeszłam na dół, tym razem uważnie patrząc pod nogi. Dochodziła 12, a ja wcale nie miałam ochoty nawet myśleć o powrocie do domu. Nie, kiedy Carol nadal tam jest. Nagle przypomniały mi się wszystkie gorzkie słowa, które wypowiedziała w ciągu ostatnich dni i te ostatnie, najgorsze, skwitowane okropnym milczeniem mojego chrzestnego. Mdliło mnie na samą myśl o powrocie i nie byłam przekonana czy to tylko konsekwencja wczorajszego upojenia alkoholowego. Nie chciałam wracać do domu, w którym nie jestem mile widziana. Mam w końcu swoje zasady, które wyraźnie mówią, że nigdy nie zamierzam być na niczyjej łasce. Jeśli Caroline myśli, że jest bardzo wspaniałomyślna, że mnie toleruje w moim własnym domu, to się grubo myli. Nie wiem kim jest i co sobie wyobraża ta kobieta, ale wiem jedno, ma tupet tam, gdzie powinna mieć klasę, a ja nie zamierzam dawać jej satysfakcji. Nigdy. Nie prosiłam Johna o dom, nie prosiłam o to, żeby mnie przygarnął, a on nigdy nie dał mi odczuć, że powinnam mu się jakkolwiek odwdzięczyć. Pomagałam mu z własnej, nieprzymuszonej żadną moralną krucjatą, woli. Idąc tym tropem nie mogłam pozwolić sobie na to, żeby teraz obce babsko próbowało mi wmówić, że jestem intruzem, pasożytem żerującym na dostatnim życiu Johna. Jeśli kogoś miałabym określić tym mianem, to z pewnością ona wpasowywała się w definicję doskonalę. Przez jeden, króciutki moment byłam nawet przekonana, że jeśli otworzę słownik, to pod definicją słowa pijawka, znajdę uroczą podobiznę Carol. Jednak nie zadałam sobie trudu, żeby to sprawdzić. Miałam ważniejszą misję do wypełnienia.
Wczorajszy wieczór zmusił biedną Nad do towarzystwa chłopaka, którego do tej pory unikała jak ognia. Po tym, co się stało przy ich ostatnim spotkaniu, wcale się jej nie dziwię. Może jestem złą przyjaciółką, ponieważ nie poklepałam jej po plecach i nie pozwoliłam zamieszkać na zawsze pod swoim łóżkiem, ale osobiście uważam, że problemom należy stawiać czoło. Nie wolno nam się ich bać, ponieważ to tylko od nas zależy czy znikną. Strach nie może nas paraliżować, bo to on czyni nas słabymi, wycofanymi i zupełnie niewierzącymi w swoje możliwości. Nauczyłam się tego aż za dobrze, a teraz chciałam przekazać moją tajemną, mysią wiedzę Nadine.
Nie szukałam jej długo. Stała na tarasie i paliła papierosa przy barierce. Na znak pokojowych zamiarów również poczęstowałam się jednym i stałyśmy tak chwilę w milczeniu, rozkoszując się dymem wypuszczanym powoli z ust. Czułam niemal jak nikotynowe opary tworzą pomiędzy nami jakąś niezrozumiałą nić zaufania i porozumienia. Może to brzmi tandetnie w teorii, ale w praktyce działa lepiej niż niejeden rekomendowany sprzęt.
- Kiepsko wyglądasz. - odezwała się wreszcie niebieska, a ja przeniosłam na nią swoje, lekko nieprzytomne spojrzenie. Nie musiałam się zastanawiać nad jej słowami, po prostu wiedziałam, że ma rację.
- Ciężko zaprzeczyć. - odpowiedziałam leniwie strzepując popiół z końcówki papierosa. - Za to ty wyglądasz na w miarę trzeźwą. Gdzie się chowałaś całą noc, że udało ci się zachować ten stan? - zapytałam, posyłając w jej stronę delikatny uśmiech, który miał zachęcić ją do monologu. Zamiast jak zwykle szybkiej i trafnej odpowiedzi, zobaczyłam jedynie czereśniowy rumieniec wpełzający na twarz mojej przyjaciółki. Czułam w kościach, że jej kryjówką okazały się pewnie ramiona młodego piłkarza, przez którego ostatnie tygodnie spędziła chodząc kanałami.
- Tym razem pilnowałam się, żeby nie puścić pawia kompromitacji i postanowiłam zrobić wszystko, żeby tylko nie skończyć jak wy wszyscy dzisiaj. - odpowiedziała nieco luźniejszym tonem, który zdecydowanie już bardziej przypominał starą, dobrą Nadine. - Stara, ja nawet poszłam tańczyć, żeby uniknąć tej waszej zabójczej popijawy! Rozumiesz? Tańczyć! - zaśmiała się, wypuszczając resztki dymu z płuc, a ja jej zawtórowałam. Nad i taniec, to musiał być naprawdę ciekawy widok, teraz żałowałam, że mnie to ominęło.
- I co w związku z tym? - ponagliłam ją niezbyt subtelnie, żeby mieć pewność, że niepostrzeżenie nie ucieknie od interesującego mnie tematu.
- Sergi też nie miał ochoty na hektolitry alkoholu, które w siebie bez opamiętania wlewaliście. - powiedziała, patrząc na mnie znacząco z uniesionymi brwiami. Ja jednak machnęłam niedbale dłonią i zgasiłam niedopałek w rubinowej popielniczce. - Trochę tańczyliśmy, chociaż na początku to wyglądało raczej jak ucieczka od siebie, ale w rytm muzyki, zupełnie jak na filmach. - dziewczyna skwitowała swoją uwagę uśmiechem i rozłożyła bezradnie dłonie. - Ale nic nie mogłam zrobić, ten dom wcale nie jest tak ogromny jak się wydaje, a Samper był bardzo zdeterminowany, żeby mnie znaleźć. - usłyszałam w jej głosie nutkę znajomego rozkoszowania się faktem i z zadowoleniem pokiwałam głową, siadając naprzeciwko niej przy gustownym, balkonowym stole. - Na początku nie byłam tym pomysłem zachwycona, nawet rozważałam czy nie przyłączyć się do waszej pokręconej ferajny anonimowych alkoholików, ale szybko zrezygnowałam z tego pomysłu, zdając sobie sprawę, że podobna okazja może się już nie powtórzyć. - kontynuowała, skrupulatnie omijając temat przystojnego piłkarza o kasztanowych włosach.
- Do rzeczy! Całowaliście się? - krzyknęłam rozbawiona i podparłam brodę na dłoniach, mrugając głupkowato rzęsami. Na co Nadine, trzepnęła mnie lekko otwartą dłonią w głowę, tym samym odsuwając od siebie moją żywo zainteresowaną twarz. - Auć. Ja tu jestem poszkodowana, a ty mnie jeszcze bijesz.. - jęknęłam z dezaprobatą, na co dziewczyna się roześmiała.
- Poszkodowana? Chyba przez los. - pokręciła głową i upiła łyk wody z cytryną z wysokiej szklanki, stojącej obok jej łokcia. Podziwiałam ją za koordynację ruchową. Ja, Mel-niezdara, na pewno już dawno wylałabym na siebie zawartość, a resztki szklanki, równie niezdarnie, zbierała z podłogi.
- Kto wie, może już się wliczam do tej kategorii.. Jak myślisz, są za to jakieś odszkodowania? - zapytałam, siląc się na zamyślony ton, po czym z powrotem utkwiłam przenikliwy wzrok w przyjaciółce.
- Jak tak na ciebie patrzę, to jedyne co możesz dostać to skierowanie na leczenie w zakładzie zamkniętym. - odparła z szerokim uśmiechem wypisanym na twarzy, a ja odpowiedziałam jej tym samym.
- Tylko z tobą - zniżyłam głos do konspiracyjnego szeptu, po czym z rozbawieniem uderzyłam dłonią w stół. - Wróćmy do Sampera.. - zmrużyłam oczy, zastygając w chytrym oczekiwaniu na ciąg dalszy opowieści.
- Do niczego nie doszło ty napalona wariatko. - usłyszałam w odpowiedzi i nie da się ukryć, ale byłam tym trochę rozczarowana. Może to zbyt szybko, ale myślałam, że ze sobą pogadali i poza tym jakoś zainwestowali w swoje zauroczenie. Wiedziałam, że Sergii nie jest narwany, ale Nadine? Królowa powściągliwości i cnót wszelakich? Przy piłkarzu pokorniała jak baranek, prawie jej nie poznawałam.
Kiedy pogodziłam się już z niedosytem jaki pozostawiła we mnie relacja ostatniego wieczoru niebieskiej, zaczęłam myśleć jak normalny człowiek, a nie hiena szukająca sensacji, która chyba ostatnio zbyt dobrze się we mnie zadomowiła. W ich przypadku rozmowa była fundamentem relacji, niezbędnym, koniecznym i nie do ominięcia. Dobrze się stało, jak się stało. Wszystko powoli, bez pośpiechu i w swoim czasie. Tak właśnie radzi Mel Henderson, znana również jako Ciocia Dobra Rada.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk przychodzącej wiadomości. Spojrzałam pytająco na Nad, ale ona tylko wskazała na zmyślnie ukrytą, zasuwaną kieszeń w mojej sukience. Wsunęłam dłoń do środka i wyciągnęłam z niej mój telefon. Zupełnie o nim zapomniałam! Kilka nieodebranych połączeń i wiadomość. Postanowiłam przeczytać sms-a, ponieważ dopiero co został wysłany, więc miałam okazję od razu zareagować i odpisać nadawcy. Wiadomość była od Basha, a brzmiała mniej więcej tak:
" Matka pokłóciła się z Johnem i rano wyniosła się do hotelu. Myślę, że dotyczy to przede wszystkim ciebie, więc przyjedź najszybciej jak możesz."

Uhuuu zaczynało robić się ciekawie..







Starałam się dodać odcinek szybciej niż ostatnimi czasy i cieszę się, że mi się to udało, bo wreszcie nie musicie czekać 3 tygodnie na rozdział :)
W ostatnich dniach dzienne odsłony bloga liczyłam w tysiącach i za to pięknie Wam wszystkim dziękuję  <3
Nie ukrywam, że było to ogromnym motorem napędowym do sprężenia się i napisania tej notki, nawet za cenę snu :)
Standardowo zachęcam do komentowania, wyrażania swoich opinii o moich wypocinach i informuje o możliwości podawania mi swoich pomysłów na to, o czym chcielibyście tu przeczytać. Ot taki sobie wymyśliłam Koncert Życzeń :D
Mam nadzieję, że odcinek będzie się Wam podobać, mimo że dużo się w nim nie działo :)
Witam nowych czytelników i mam nadzieję, że zostawicie po sobie tu jakiś ślad, a starych ściskam i całuję tak samo mocno jak wcześniej :* I właśnie z tą dawką pozytywnej energii zostawiam Was w oczekiwaniu na kolejny rozdział :)
Do napisania niedługo :*


<3