sobota, 28 lutego 2015

26. A maior prova de coragem é suportar as derrotas sem perder o ânimo.

Irytująca cisza dzwoniła mi w uszach, doprowadzając moje bębenki do granic wytrzymałości. Nienawidziłam ciszy. Czułam się pośród niej osaczona i bezbronna, jak gdyby otoczona przez niewidzialnego wroga, z którym nie potrafię walczyć, a moje szalenie bijące serce odbijało się echem wypełniając dudnieniem całą moją, biedną głowę i całe pomieszczenie, zdradzając moje położenie i wystawiając mnie na pewny cel. Było tak odkąd tylko pamiętałam, dlatego zawsze otaczałam się muzyką. Nie było dnia, żebym mogła zasnąć nie będąc otulona przyjemnymi dźwiękami wydobywającymi się z wieży zawsze stojącej na wysokiej komodzie w moim pokoju. Teraz jednak byłam zdana tylko na siebie, ponieważ z zamontowanych pod sufitem głośników nie wydobywał się żaden, nawet najmniejszy szelest. W oczekiwaniu na Brazylijczyka, oparłam głowę o przyjemnie chłodną ścianę i przymknęłam oczy. Wszystko ostatnio działo się zbyt szybko, zbyt nerwowo, a i moje reakcje nosiły takie znamiona. Nie nadążałam przyswajać jednych informacji, a już zasypywała mnie fala następnych. Nie miałam nawet chwili na zastanowienie się nad nowym położeniem, nie mówiąc już o procesie adaptacji. Miałam ochotę krzyknąć "STOP!" i po prostu wysiąść z tego wariackiego pociągu. Na przekór wszelkim prawom fizyki, wrócić się do miejsca skąd zaczęłam, znaleźć po drodze spokój, wyciszenie, samą siebie, dawną, starą, dobrą Mel. Jednak wiedziałam, że zmiany jakie we mnie zaszły są nieodwracalne, a od tego za czym tęskniłam dzieli je tak wielka odległość, że nie pokona jej żaden pociąg, wyścigowy samochód, czy nawet odrzutowiec. Wplotłam powoli dłonie w swoje nadal wilgotne włosy i oparłam łokcie na kolanach. Podniosłam wzrok i wbiłam go w przeciwległą ścianę, była pusta i nudna. O ironio, była zupełnie taka, jakim ostatnio stawało się moje życie. Żałość w czystej postaci.
Postanowiłam wziąć się w garść mimo wewnętrznego, nieodpartego poczucia, że to jest jedna z niewielu sytuacji kiedy wolno mi pokazać trochę ludzkich uczuć. Tak właśnie, panie i panowie, Mel Henderson ma ludzkie uczucia! I pomyśleć, że sama bym się o nie nie podejrzewała. Istny szok i ewenement w nauce, a przynajmniej do niedawna. Teraz mięczactwo było u mnie na porządku dziennym.
Dokończyłam ubieranie wymiętych ciuchów, które wcześniej niedbale cisnęłam do szafki, poprawiłam włosy, przelotem patrząc w lustro i opuściłam pomieszczenie. Na korytarzu było tyle ludzi, że ledwo udało mi się przedostać do długiej ławki, po drugiej stronie przejścia. Nigdy nie widziałam ich aż tylu w tym miejscu, jeśli nie był to akurat dzień meczu. Usiadłam wygodnie i obserwowałam przewijające się koło mnie postacie, bębniąc przy tym niecierpliwie opuszkami palców w brzeg siedzenia. Po niedługim czasie na horyzoncie ukazało się moje wybawienie w postaci wysokiej, opalonej sylwetki z burzą nastroszonych, ciemnych włosów na czubku głowy. Jednak rzeczywistość i tu musiała wtrącić swoje trzy grosze. Jak tylko udało mi się go dostrzec, w jego stronę odwrócił się ponad tuzin zaciekawionych głów. Jeden tuzin, a za nim drugi i trzeci i tak do momentu, aż zaczęłam mieć wrażenie, że dzieli mnie od Neymara kilka dobrych kilometrów. Wspięłam się na palce i desperacko machałam dłonią w jego kierunku, zupełnie jakbym tonęła w coraz większym tłumie ludzi, jednak on zajął się rozdawaniem autografów wniebowziętym fanom, nie widząc biednej, małej istotki jaką się stałam.
- To ja sobie tu postoję i poczekam.. - wymamrotałam pod nosem i oparłam się plecami o ścianę, patrząc z nadzieją na mozolnie ubywającą wielkość zgromadzenia wokół piłkarza. Generalnie nigdzie mi się nie spieszyło, chociaż mała, samolubna istotka wewnątrz mnie coraz uciążliwiej dawała o sobie znać, krzycząc na wszystkie strony, żeby wszyscy się odsunęli i dali jej wreszcie przejść, żeby mogła wreszcie wtulić się w Brazylijczyka. Tak, żeby cały świat się zatrzymał. Zaciskając pięści, czekałam w nieskończoność, będąc ostatnia w kolejce do wspaniałego idola ludzkości.
- Cześć mała, długo już czekasz? - usłyszałam w końcu upragniony głos i zobaczyłam przed oczami przystojną twarz z wyraźnie zarysowaną szczęką. Obdarowałam jej posiadacza uśmiechem.
- Nie, dopiero przyszłam. - skłamałam, podnosząc torbę z podłogi. - Sława cię dopadła, hę? - zapytałam ruszając przed siebie. Po chwili poczułam jak jego ciężka doń opada na moje ramię, zagarniając mnie do siebie.
- Mroczna strona showbiznesu - zaśmiał się, dorównując mi krokiem - Ale teraz już jestem tylko dla ciebie, zamieniam się w prywatnego doktora da Silve Santosa. - dodał, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Świeże powietrze uderzyło w moje nozdrza, dając im chwilowe uniesienie. W środku budynku panował niesamowity zaduch, ledwo co starczało tlenu do oddychania dla wszystkich obecnych. Stanęłam przy barierce i odetchnęłam głęboko pozornie świeżym powietrzem. - To co się u ciebie wydarzyło, mi hermosa? - chłopak usiadł na jednym z poziomych prętów.
- Tutaj chcesz gadać? - uniosłam brwi do góry i zerknęłam na piłkarza, na co ten jeszcze głośniej się roześmiał.
- Pewnie, że nie. - zeskoczył na ziemię i poderwał mnie do góry. Zakręcił kilka razy w powietrzu i pobiegł do samochodu z niezbyt lekkim klockiem na rękach w mojej postaci. Siedząc w wygodnym audi nie mogłam opanować śmiechu.
 - Ty masz być doktorem? Ty jesteś stuknięty! - szturchnęłam go w ramię widząc jak w dalszym ciągu robi głupie miny. Odpalił silnik i ruszył z parkingu z piskiem opon. Jechaliśmy długo, ale w miłej atmosferze. Ani razu nie zapytałam o cel podróży, cieszyłam się chwilą sam na sam z chłopakiem, ponieważ rzadko się takowe zdarzały. Kiedy się zatrzymaliśmy, w głośnikach usłyszałam znajome dźwięki (zalecam przeczytanie tekstu lub chociaż odsłuchanie, żeby zrozumieć dalszy ckliwy bełkot głównej bohaterki) co spowodowało, że od razu sięgnęłam po magiczny przycisk do zwiększania głośności.
- No to jesteśmy na miejscu. - znajdowaliśmy się na jednym z niewielu naprawdę wysokich wzniesień w Barcelonie. Wyglądało trochę jak jedne z tych, które znajdowały się w wielu amerykańskich filmach o dziewczynie, chłopaku, pierwszej randce, wrednych dziewczynach, tańczeniu z wszystkim co leży na drodze i na drzewo nie ucieka oraz nieodłącznym, absolutnie koniecznym happy endem. Jednak mimo powiewu komercji, to miejsce sprawiało wrażenie wyjątkowego. W końcu nie bez powodu ktoś mądry kiedyś powiedział, że nie ważne gdzie się jest, ale ważne z kim się tam trafiło. Muszę przyznać, że była to jedna z pradawnych mądrości, które w jakiś dziwny sposób respektowałam. Urzeczona otoczeniem wysiadłam z samochodu i przeszłam na jego przód, podziwiając widoki jakie teraz rozciągały się pod moimi stopami. Brakowało mi słów, byłam totalnie zauroczona i zaskoczona skąd Ney znał takie ciche, spokojne i poniekąd bardzo romantyczne miejsca. Zerknęłam na niego ukradkiem. Nie wyglądał mi na takiego co przyjeżdża tu kontemplować i pisać poematy miłosne, jednak teraz miał minę poety w stanie kompletnego uniesienia artystycznego. Widocznie głos pana Andrew'a Belle działał na niego równie kojąco jak na mnie. Oparłam się o maskę auta i zaplotłam dłonie na piersi, pozwalając, aby wiatr swobodnie targał moje włosy na wszystkie możliwe strony. Brazylijczyk podgłośnił jeszcze trochę swój niezawodny, sprzęt grający i stanął koło mnie, wpatrując się zapewne w któryś z punktów, znajdujących się przed naszymi oczami. Nostalgiczny nastrój jaki wypełniał powietrze w tym miejscu sprawił, że poczułam jak mój cały wewnętrzny bunt znika. Ot tak po prostu. Puff. I nie było po nim śladu.
- John przyprowadził sobie do domu jakąś... kobietę, w dodatku dzieciatą i nawet nie zapytał mnie o zdanie. - wyrzuciłam z siebie w końcu jednym tchem. Zabrzmiało jak skarga 6-cio latki, ale nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. Może nie był to koniec świata, ale dla mnie była to trudna sytuacja, na którą w dodatku zupełnie nie miałam wpływu. Moja pozycja w hierarchii wartości Johna została poważnie zachwiana, a to stanowiło naprawdę duże zagrożenie dla mojego dalszego żywota w tym kraju. Tak Mel, chyba czas rzeczywiście na poważnie zacząć brać lekcje hiszpańskiego. W końcu samo potoczne słownictwo nie pozwoli mi tu przeżyć na własną rękę. Pocieszałam się jedynie tym, że to nie jest trudny do nauczenia język, czego sama byłam dowodem, ponieważ po tak niedługim czasie dogadywałam się praktycznie z wszystkimi w tym języku.
- Tak z dnia na dzień? - zaskoczenie na twarzy chłopaka było w pełni autentyczne. Zupełnie jak na mojej, kiedy wczoraj wróciłam do domu.
- W tym tkwi cały problem. Nie w tym, że kogoś znalazł, bo przecież cały czas tego właśnie mu życzyłam, ale w tym, że ze mną o tym nie porozmawiał. W końcu chcąc nie chcąc też tam mieszkam i dwoje obcych osób w domu nie będzie mi całkiem obojętne. To nie hotel. Śmiałam się z niego, że często zabiera pracę do domu, ale tym razem przesadził! Nie wiedziałam, że potraktuje to aż tak dosłownie, paranoja. - wpadłam w słowotok, czując jak podświadomie się coraz bardziej nakręcam, a wszystkie tłumione uczucia zaczynają oglądać światło dzienne. - Wiesz Ney, przez rozmowę nie oczekiwałam, że będzie prosił mnie o pozwolenie, a jedynie okaże mi zaufanie i szacunek wiarą w to, że nie będę zachowywać się jak dziecko. To jak się teraz zachowuję, nie jest niczym innym jak dziecinadą, ale nie mam ochoty na udawanie dorosłej, skoro i tak nikt nie ma zamiaru tak do mnie podchodzić. Bardzo zabolało mnie jego zachowanie i to, że pokazał mi tym, że wcale się nie liczę. Ani ja, ani moje zdanie nie jest dla niego ważne. Myślałam, że tu będzie inaczej, że zacznę nowe życie, że będę czuć się kochana, potrzebna. Taką dostaję nagrodę za to, że się otworzyłam, rozbiłam skorupę wrednej nastolatki, którą otaczałam się przez ostatnie kilka lat. Zaufałam mu, że będzie mnie traktował jak kogoś równego sobie. - jęknęłam cicho, będąc już na skraju wytrzymałości. Czułam, że za jeden malutki moment po prostu się rozkleję. To co mówiłam było nieskładne, chaotyczne i brzmiało naprawdę żałośnie. Zapewne gdybym to usłyszała od kogoś innego powiedziałabym coś w stylu "Ogarnij się człowieku, przecież to nic wielkiego", ale to nie było jednak tak łatwe jak się z pozoru wydawało.
- Ciii. - chłopak przytulił mnie mocno do siebie, opierając swoją brodę o czubek mojej głowy.
- Czy ja wymagam naprawdę zbyt wiele? - wyszeptałam, chowając twarz w jego skórzanej kurtce.
- Wiesz mała, w życiu jest różnie, nie będę ci mówił, że masz być twarda, bo to wierutne kłamstwo. W życiu trzeba być elastycznym, zawsze wracać na swoje miejsce, rozumiesz? - zrobił krótką pauzę, oczekując mojego mruknięcia dającego mu aprobatę, które bez wahania uzyskał. - Wiesz życie to taki jeden wielki mecz, możesz je wygrać, ale nigdy do zera. Każdemu zdarzają się cięższe chwile, porażki, ale ważne, żeby potrafić się z nich podnieść, otrzepać i iść dalej. - uniósł moją twarz na wysokość swoich czekoladowych oczu -  A maior prova de coragem é suportar as derrotas sem perder o ânimo*. - uśmiechnęłam się delikatnie po jego słowach, całe szczęście, że akurat wszystkie zrozumiałam. Miał całkowitą rację i nawet nie przypuszczałam, że nasza rozmowa da taki pozytywny efekt, wpłynie na mnie, da mi siłę do działania. Coś niesamowitego. Przyjrzałam się piłkarzowi uważnie. Ludzie myślą, że to pozer, bezmyślna marionetka w rękach kasiastych sponsorów, ale nie wiedzieli jak bardzo się mylą. To prawda, Neymar zazwyczaj jest postrzeloną, zapatrzoną we własne wdzięki kreaturą, która nie powala innych głębią swojego intelektu, ale gdzieś w środku siedzi w nim jakiś cholerny mędrzec, który kiedy dochodzi do głosu, mówi naprawdę od rzeczy.
- Skąd ty to bierzesz? - zapytałam, unosząc delikatnie kąciki ust ku górze, na co on odpowiedział szerokim uśmiechem.
- Jeszcze wiele o mnie nie wiesz, na przykład tego, że za dnia jestem marnym piłkarzyną, ale w nocy pracuję jako jeden z geniuszy dla NASA. - zrobił poważną minę i potrząsnął głową w taki sposób, że okulary przeciwsłoneczne opadły mu z głowy na czubek nosa.
- Długo ćwiczyłeś tą sztuczkę? - uniosłam brwi z rozbawionym wyrazem twarzy.
- Od dziecka i jak efekt? - "zamachał" brwiami, wpatrując się we mnie intensywnie.
- Powalający. - pokiwałam powoli głową z przymkniętymi powiekami.
- Ładnie to tak gardzić moimi magicznymi umiejętnościami? - ściągnął usta, kryjąc uśmiech i użył tajnej broni jaką była najbardziej przeklęta rzecz na świecie: łaskotki. Po kilku minutach tej nierównej walki, chłopak nagle przestał. - Zazwyczaj sprawiam, że dziewczyny gubią garderobę, ale to mi nie wygląda na ubranie. - powiedział, wpatrując się w ziemię. Odsunęłam się od niego na bezpieczną odległość, która gwarantowała mi to, że w razie gdyby znów chciał mnie "zaatakować", zdążę odskoczyć i podniosłam kartkę. Od razu zorientowałam się, że to list z sądu, który przywitał mnie dziś rano na kuchennym blacie. Zignorowałam płytki tekst piłkarza i jak zahipnotyzowana wpatrywałam się z biały papier, który niemal parzył moje dłonie. - Mel, żyjesz? - chłopak zamachał mi dłonią przed oczami i zanim się zorientowałam, wyrwał mi pismo z rąk, bez pytania je otwierając i czytając.
- W środę jest rozprawa i niestety muszę się na niej pojawić. - zakomunikowałam, a uśmiech automatycznie spełzł z moich ust. Zastąpił go niewyraźny grymas, który i tak wyglądał nieco dyplomatycznie, ponieważ sama myśl o chwili, kiedy będę musiała stanąć twarzą w twarz z Tomem przyprawiała mnie o mdłości. Powiedziałam to na głos, jednak byłam świadoma, że Ney wcale nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Nie było go przy tych wszystkich okropnych zdarzeniach, nawet o tym nie wiedział, nie widział jak bardzo się bałam, nie czuwał przy mnie w nocy kiedy bałam się zasnąć. Jego przy mnie nie było.. Co prawda nie całkiem z jego winy, chociaż to kwestia sporna i wolę do niej nie wracać. Jednym słowem, nie zdawał sobie sprawy jakie to dla mnie trudne.
- W tą środę? - zapytał i skrzywił się lekko, a ja wiedziałam, że taki wyraz jego twarzy nie może oznaczać niczego dobrego. Przytaknęłam powoli, obserwując jak zmieniają się rysy układające się na jego policzkach. - Z samego rana lecimy do Anglii, wieczorem gramy tam mecz z Manchesterem City, nie będę mógł tam z tobą pojechać. -  powiedział, a ja poczułam jak zalewa mnie nieprzyjemna fala gorąca, która nosiła rozmiary fali, ale uderzeniowej, która prawie zmiotła mnie z maski samochodu. Milczałam przez moment, rozkazując swoim wnętrznościom bezzwłoczny powrót na swoje miejsce, jednak nie mogłam milczeć w nieskończoność.
- Nie szkodzi, dam radę. - odparłam z wymuszonym uśmiechem, chociaż wewnątrz mnie znowu wszystko krzyczało, że gadam głupoty i żeby absolutnie mnie nie słuchał. - Nie przejmuj się, nic mi nie będzie. Skup się lepiej na meczu, bo macie naprawdę groźnego przeciwnika. - powiedziałam, kładąc dłoń na jego dłoni. Miałam ochotę sama na siebie nawrzeszczeć. Zachowywałam się jak "typowa dziewczyna". Co innego myślałam i czułam, a jeszcze coś innego wydobywało się z moich ust. W dodatku w jakiejś cholernej kolaboracji z mięśniami mojej twarzy, które przystawały na wszystkie te kłamstwa. Jednak wewnętrzna egoistka, którą z zimną krwią zamordowałam już dawno temu, nie zostawiła po sobie praktycznie żadnych pamiątek, co skutkowało niezdrowym altruizmem, kosztem własnych nerwów i zdrowia psychicznego.
- Przyjadę do ciebie z samego rana, zaraz jak wrócę, obiecuję. - zapewnił mnie ciepłym tonem głosu, który zapewne miał na celu mnie nieco uspokoić. Jednak tym razem czułe słowo nie wystarczało, potrzebowałam wręcz fizycznego wsparcia, silnego ramienia, na którym mogłabym się wesprzeć, pewnego uścisku dłoni, dodającego otuchy, pocałunku w czubek głowy, który sprawiłby, że poczułabym się w pełni bezpieczna. Spojrzałam na chłopaka, a później na rozciągającą się pod wzniesieniem Barcelonę. Był niczym superbohater z komiksów, które pochłaniałam tonami będąc młodsza. Miasto i jego mieszkańcy go potrzebowali, a on nie mógł ich zawieść. Dama w opresji, już nie była w opresji więc szybko kalkulując schodziła na drugi plan. Tak było od zawsze, a kim byłam ja, Melisa Henderson, żeby ingerować w odwieczną tradycję?


*****


Nie przypuszczałam, że w moim krótkim, dotychczasowym życiu doświadczę tak okropnego dnia, jakim był dzisiejszy. Środa. Wyczekiwana, lecz wcale nie z niecierpliwością, wywracająca narządy na lewą stronę, zaszywająca serce w gardle i zabierająca całą radość życia. Niespecjalnie mając czas i ochotę na bezproduktywną wegetację w łóżku, wstałam i wybrałam się pod prysznic, z nadzieją, że może strumień letniej wody tchnie we mnie chociaż odrobinę życia. Odrobina była tu naprawdę dobrym słowem, bo orzeźwiające działanie kąpieli było niemal niedostrzegalne. Z grobową miną założyłam przygotowane wcześniej, oficjalne ubranie i upięłam włosy na czubku głowy w kok, z którego wystawały jedynie nieliczne kosmyki niesfornych pasemek. Wyglądałam jak marna sekretarka, a czułam się jakbym szła na własny pogrzeb, ale nie miałam czasu na zmianę stroju. W sumie pierwszy raz przygotowałam ubranie wcześniej, tak bardzo denerwowałam się tym dniem, że wolałam być pewna, że o niczym nie zapomnę. Było mi jednak wszystko jedno jak wyglądałam. Należało zaprezentować się schludnie, żeby okazać szacunek instytucji do jakiej się wybierałam. W środku jednak czułam, że żadne nawet najpiękniejsze ubrania, nie zmienią faktu, że czuję się naprawdę paskudnie. Telefon leżący na szafce nocnej dał o sobie znać, jednak nie spieszyłam się z odczytaniem wiadomości. Wiedziałam, że to na pewno nie sędzia, który sms-em dał mi znać, że nie jestem  tam dzisiaj potrzebna. Nic innego nie było aż tak ważne, żeby nie mogło chwilę zaczekać. Po przeczytaniu poczułam nieco wyrzutów sumienia, ponieważ tekst nie wyszedł na pewno spod ręki urzędnika, ale miał na celu okazanie mi wsparcia. A brzmiał:
"Nie martw się mała, już po wszystkim. Idź tam i zakończ to raz na zawsze, przypieczętuj zwycięstwo sprawiedliwości. Bądź dzielna wiem, że potrafisz. LIO". Nie była to litania, ale coś czego było mi trzeba właśnie w tym momencie. Delikatnego, ale jednak kopniaka. Przyszedł czas na to, aby stawić czoła lękowi i z podniesioną głową zdeptać jego ostatnią drogę do tego, żeby móc się nade mną pastwić. Messi miał rację, potrafiłam być dzielna. Nie wiedziałam kim była ta żałosna, płacząca nad własnym losem pseudo Mel, która ostatnio pomieszkiwała w moim ciele, ale coraz mniej mi się podobała. Zdecydowałam, że kiedy skończę z tamtym psycholem, zabiorę się za nią i przywrócę ład i harmonię we własnym życiu. Podniosłe cele, nie powiem, ale jeśli tego dokonam, będę naprawdę usatysfakcjonowana.
- Lepiej nie będzie. - wymamrotałam, przeglądając się po raz ostatni w lusterku i wyszłam, zamykając drzwi od swojego pokoju. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale skoro zamieszkali tu obcy ludzie, byłam do tego zmuszona.
Zwlokłam swoje ciało po schodach na dół i usiadłam na kuchennym krześle, po to, aby po chwili zamoczyć usta w ciepłej kawie. Miałam nadzieję, że pozwoli mi to nie wyglądać jak zombie, chociaż w moim przypadku kawa działała nieco specyficznie. Z tak zwanej skrajności w skrajność. Albo byłam jeszcze bardziej zmęczona i po prostu zasypiałam, albo skakałam po ścianach i chodziłam po suficie jednocześnie. Dzisiaj wolałam uniknąć obydwu efektów ubocznych, chociaż drugi był mimo wszystko mało prawdopodobny.
- John, podrzucisz mnie do sądu? - odezwałam się do chrzestnego, który siedząc naprzeciwko mnie, właśnie kończył przeżuwać tosta z dżemem. Jego spojrzenie mówiło jedno: "Zapomniałem". Westchnęłam, nawet nie próbując zrobić tego dyskretnie i wstałam od stołu, nie czekając na żadną odpowiedź.
- Gdzie idziesz? Zawiozę cię. - powiedział szybko mężczyzna i ruszył za mną do przedpokoju, zabierając po drodze marynarkę z wieszaka. Zdziwiona jego wcześniejszym blefem, wzruszyłam ramionami i zajęłam się zakładaniem butów.
- Dzięki. - mruknęłam, kiedy znów podniosłam się do pionu.
- Jest tylko jeden mały eee... problem. - podrapał się po głowie, a ja w duchu wypowiedziałam standardowe "wiedziałam". Spojrzałam na niego wyczekująco, z dłonią na klamce. - Mam dzisiaj ważne spotkanie i nie mogę cię stamtąd odebrać. Nie gniewaj się, Mel. Wiem, że obiecałem, że to zrobię, ale plan dnia mi się przesunął i po prostu się nie rozdwoję. - zaczął tłumaczyć, a we mnie znów urosło to samo rozczarowanie co kilka dni temu. Od tamtej pory starałam się jak najmniej bywać w domu i w miarę możliwości nie wchodzić w żadną interakcję z nowymi domownikami, żeby przywrócić do normalności relację z chrzestnym, jednak on mi tego wcale nie ułatwiał.
- Luz, nie pierwszy i nie ostatni raz. - rzuciłam tylko i wyszłam na świeże powietrze, na podwórku mijając się z Carol i jej latoroślą. Posłałam im drętwy uśmiech i z prędkością światła wskoczyłam do samochodu Johna. Wuj rozmawiał jeszcze chwilę ze swoją ciekawską partnerką, po czym milion lat później wsiadł na fotel kierowcy i odpalił silnik. Rozmowa, którą prowadziliśmy była tak sztuczna jak jeszcze nigdy. Uratował mnie zaskakujący brak korków, który spowodował, że jak na barcelońskie warunki, w błyskawicznym tempie dotarłam pod budynek sądu. Machnęłam mężczyźnie na pożegnanie ręką i ruszyłam w stronę wejścia na miękkich nogach. Czekanie na cały ten koszmar było chyba bardziej męczące niż uczucia towarzyszące mi po wejściu na salę. W trakcie składania zeznań na sali był obecny jedynie sędzia oraz kilkoro najważniejszych urzędników, którzy z kamiennymi twarzami lustrowali mnie, jak gdyby szukając najmniejszych oznak kłamstwa. Nie robiło to jednak na mnie żadnego wrażenia, ponieważ nie musiałam kłamać. Prawda o tamtych wydarzeniach była wystarczająco okropna, żeby pozbawić Toma wolności do końca jego życia. Jak kiedyś mogłam myśleć, że się przyjaźnimy? Był dla mnie taki miły, uczynny, nawet mi się podobał i kto wie, może gdyby nie zarozumiały, irytujący, ale jednak niesamowicie przyciągający Neymar, to właśnie z nim bym się spotykała. Dreszcze przechodziły mnie na samą myśl o takim stanie rzeczy. To było tylko dowodem na to, że wbrew temu co do tej pory myślałam, wcale nie znałam się na ludziach. Caroline może też źle oceniłam, jednak nie był to ani czas, ani miejsce na to, żeby się nad tym zastanawiać. Sąd nie musiał rozmyślać długo nad wyrokiem, był oczywisty. Dożywotni pobyt w ośrodku resocjalizacji (niesprecyzowany) oraz zakaz zbliżania się zarówno do mnie jak i do rodziców Mandy, którym bez żadnych skrupułów odebrał córkę. Jego widok napawał mnie obrzydzeniem i niewytłumaczalną ludzką miarą, strachem, który niemal dusił mnie z zastraszającą prędkością. Był wariatem i wyglądał jak obłąkany wariat. Puste oczy i zapadnięta twarz na pewno nie mogły należeć do kogoś w jego wieku, w normalnym świecie było to niemożliwe. Jednak on już dawno nie należał do normalnego świata. Oderwany od rzeczywistości zatracał się coraz bardziej we własnym szaleństwie. Często łapałam się na myśleniu o tym, czy on od zawsze taki był, czy to wszystko stało się przeze mnie. Może gdybym nie przyjechała do Barcelony, Tom wiódłby normalne życie, a może upatrzyłby sobie inną, równie nieosiągalną dziewczynę, która doprowadziłaby jego życie do tak marnego i niegodnego końca. Odpędzałam od siebie te wszystkie niezdrowe myśli, które ujawniały światu moją ascetyczną naturę. Obwiniałam się za całe zło, które działo się w moim otoczeniu, chciałam zabrać na barki całą winę, która nawet w tym przypadku nie dawała mi spokoju. Brzmi już jak jednostka chorobowa, ale nie mam teraz zupełnie głowy do tego typu spraw.
Rozprawa nie trwała długo, jednak czułam się nią zmęczona, zupełnie jakbym przebiegła jakiś maraton. Wiedziałam, że tego obrazu nie zapomnę do końca swojego życia, tak samo tak rozbitego kamieniem okna w domu Johna, martwej Mandy czy obłąkanych oczu chłopaka, z którym kiedyś, a nawet całkiem niedawno tak lubiłam spędzać czas. Papieros, którego zapaliłam zaraz po wyjściu z budynku sprawił, że mało nie zemdlałam. W głowie mi huczało, a powietrze zdawało się działać na moją niekorzyść.
- Melisa! - usłyszałam za plecami swoje imię i szkolnym przyzwyczajeniem rzuciłam peta na ziemię, przydeptując go butem. Odwróciłam się i moim oczom ukazał się lśniący, czarny motor, a na nim chłopak z nienaturalnie jasnymi oczami. Bastian. Zszokowana jego widokiem, oderwałam powoli stopy od podłoża, podchodząc niepewnie do krawędzi chodnika.
- Pan do mnie mówi? - odezwałam się, a on przewrócił oczami i wyciągnął w moją stronę zapasowy kask.
- Nie wygłupiaj się, wsiadaj, zabiorę cię do naszego domu. - powiedział, wpatrując się we mnie tak intensywnie, że miałam wrażenie, że siłą woli chce mnie zmusić do tego, żebym go posłuchała.
- Do mojego domu. - sprostowałam, unosząc jedną brew ku górze. Kolejny młynek oczu o kolorze laguny.
- Naszego. - szturchnął mnie kaskiem w żebra.
- Niech ci będzie. - westchnęłam i założyłam ten galaktyczny hełm na swoją małą głowę. Teraz wiem jak czuły się tyranozaury z nieproporcjonalną wielkością łba do kończyn. Zachowywałam się skandalicznie, jak rozkapryszona księżniczka i robiłam to z pełną premedytacją, ponieważ podświadomie raczej nie byłabym zdolna do aż takiego kręcenia nosem. Tak był długi, ale zupełnie nieprzystosowany do majdania się na prawo i lewo przez cały czas. Wiedziałam, że powinnam być wdzięczna chłopakowi za to, że się tu pojawił, bo wcale nie musiał tego robić. Równie dobrze mógł mnie mieć w nosie tak samo jak ja miałam w nosie jego i jego matkę przez ostatnie dni.
- Zdejmij ten szalik, żebyś się o nic nie zaczepiła, a później obejmij mnie mocno i nie puszczaj. Jeśli będę jechał za szybko to krzycz. - powiedział odpalając maszynę i zabierając moją koralową własność, a ja wytrzeszczyłam oczy, chociaż z marnym skutkiem bo i tak nie było ich praktycznie widać zza tej komicznie grubej szyby.
- Chyba żartujesz. - skwitowałam, jednak kiedy poczułam jak motor rusza, straciłam wszelkie wątpliwości co do poczucia humoru Bastiana. Objęłam go w pasie i zaczęłam modlić się do dobrego Boga, żeby nikt mnie z nim nie widział. Neymar dostałby prawdziwej piany gdyby zobaczył swoją dziewczynę przytulającą innego i to w takiej sytuacji, nie mówiąc już o tabloidach, które miałyby z tego tematu niezłą ucztę przez następne parę tygodni. Rozdmuchiwanie drobiazgów do rozmiaru złomowiska było czymś co czyniło ich prawdziwymi ekspertami w tejże dziedzinie.
Po pół godzinie męki, w końcu zatrzymaliśmy się pod domem. Ze wstydem trawiącym mnie od środka musiałam przyznać, że był bardzo dobrym kierowcą i nawet podobała mi się ta szybka, niemal beztroska jazda, która sprawiała, że mknęliśmy przez ulice Barcelony praktycznie unosząc się nad ziemią. - Podziękuj Johnowi, że jednak zadbał o mój niekoniecznie bezpieczny, ale powrót do domu. - rzuciłam, zsiadając i od razu ruszyłam w stronę frontowych drzwi.
- On o nic mnie nie prosił. - te słowa sprawiły, że stanęłam w miejscu. Ile razy w ciągu jednego dnia można się pomylić, bez przesady. Nagle wychodziłoby na to, że kompletnie nic nie wiem o życiu, a cały mój doczesny żywot to jedno, wielkie kłamstwo.
- W takim razie dziękuję, że przyjechałeś. Obydwoje żyjemy więc chyba znasz się na rzeczy. - powiedziałam niemrawo starając się zamaskować konsternację, która z każdą chwilą coraz bardziej tężała na mojej twarzy. Chłopak jedynie uśmiechnął się półgębkiem i skinął delikatnie głową, a ja mając serdecznie dość wrażeń jak na jeden dzień, weszłam do domu i od razu powędrowałam do swojego pokoju, z którego nie wynurzyłam się już ani razu tego dnia.


*****


Niebywałą korzyścią nauki w hiszpańskiej szkole był fakt, że moim wieku zajęcia były ograniczone. W szkole nie przebywało się już tak często jak w poprzednich latach nauki, a większość czasu poświęcało się na samodzielną pracę w domu, która polegała na przerabianiu stert powtórkowych materiałów, które miały pomóc w zdaniu egzaminów końcowych. Takim sposobem w czwartek obudziłam się o 10 z zupełnie czystym sumieniem, co często niestety mi się nie zdarzało. Mój organizm musiał jednak wyczuć zbliżającą się falę anomalii, bo już 15 minut później przez drzwi mojego pokoju wparował Brazylijczyk.
- Czy ty naprawdę nigdy nie pukasz? - zapytałam go wychodząc z łazienki. Całe szczęście właśnie zdążyłam doprowadzić się do względnego porządku, więc nie czułam się bardziej niekomfortowo niż zwykle, kiedy kiepsko szło mu szanowanie mojej prywatności.
- A ty nigdy nie odbierasz telefonu, czy tylko ja jestem takim wyjątkiem? - odgryzł się i rozsiadł się na miękkim fotelu w kącie pokoju. Wywróciłam brązowymi oczami i usiadłam naprzeciwko, przyciągając sobie krzesło od biurka.
- Jak mecz? - zapytałam, zmieniając szybko temat, żeby uniknąć dalszych uprzejmości.
- 2:1 dla nas. Leo jest wściekły bo ostatnio skuteczność na boisku mu spadła, irytował się całą drogę powrotną. Bożym wynalazkiem są te słuchawki w samolotach. - piłkarz zachęcony moim pytaniem zaczął opowiadać o przebiegu wczorajszego spotkania. Odwlekałam moment, w którym przyszła kolej na moje streszczenie dnia, ponieważ nie chciałam absolutnie do tego wracać. Wybawiło mnie, a przynajmniej tak wtedy myślałam, pukanie do drzwi.
- Widzisz, to nie takie trudne. - wytknęłam język w stronę chłopaka i odwróciłam wzrok w stronę drzwi. - Wejść! - krzyknęłam. W progu stanął Bastian i wyraźnie zmieszany obecnością Neymara, nie zamierzał wchodzić dalej. Brazylijczyk natomiast wydawał się być wyraźnie zaciekawiony przybyszem. Wyprostował się i świdrował go tym swoim irytującym spojrzeniem, które spokojnie mogłam zaliczyć do jednych z jego najgorszych cech. Oczywiście zaraz po złośliwości i samouwielbieniu, które czasami dawało o sobie znać. Postawa syna Caroline była bardziej zaskakująca niż ciekawski Neymar, siedzący na fotelu jak na rozżarzonych węglach. Pod wpływem spojrzenia piłkarza, wyprostował się i uniósł głowę do góry, tym samym prezentując się w całej okazałości.
- Zostawiłaś mi to wczoraj, oddaję. Wybacz, to nie moje kolory. - uśmiechnął się delikatnie w moją stronę, ostentacyjnie ignorując przy tym Neymara. Wyciągnął zza pleców mój koralowy szal i rzucił go przez pokój, prosto w moje ręce. Jego wyluzowanie mi zaimponowało, ponieważ mało kto nie kulił się pod spojrzeniem Bazyliszka, jakie właśnie wywiercało mu dziurę w czaszce.
- Tak właśnie myślałam, dzięki. - odpowiedziałam z pierwszym, szczerym uśmiechem jakim go obdarowałam. Wyjątkowa chwila, musiała dopełnić się tak, aby zostać w pełni i na długo zapamiętana. W jednej chwili Barcelońska '11' poderwała się na równe nogi i doskoczyła do niczego nieświadomego Bastiana.
- Gdzie byłeś z moją dziewczyną?! - ryknął na niego i złapał go za przód granatowej koszuli. Narzekałam na przewidywalność? Jego reakcja była totalnie nieprzewidziana. Zaczęli się szamotać, bez słów żadnego wyjaśnienia, a ja nie chcąc pozwolić na rozlew krwi w swoim pokoju, podbiegłam do nich, próbując ich rozdzielić.
- Przestańcie natychmiast! - krzyknęłam, jednak zaraz po tym, niefortunnie zarzucona siłą ich obydwu, wylądowałam na brzegu komody, nadgarstkiem uderzając w zawieszone nad nią lustro. Poczułam przeszywający moją rękę ból. Musiałam zacisnąć zęby, żeby nie krzyczeć. Panowie za to uspokoili się w momencie, a przerażenie wymalowane na ich bladych z przejęcia twarzach biło od nich tak jasną poświatą, że spokojnie zasililiby prądem kilka pobliskich ulic.
- Mel.. - Brazylijczyk zrobił ostrożny krok w moją stronę, jednak ogień, który zapewne zobaczył w moich oczach, niezwłocznie kazał mu się cofnąć.
- Jesteście skończonymi kretynami! Obydwaj!



* - Największym sprawdzianem odwagi jest podniesienie się po stracie bez utraty ducha.




Tak długo nie pisałam, tęskniłam za wami wszystkimi :(
Przepraszam za zwłokę, jednak przez ostatni tydzień to ja czułam się jak zwłoki. Ostatni tydzień ferii spędziłam w łóżku, z gorączką nie mając siły nawet zrobić sobie herbaty, nie mówiąc już o czymkolwiek co wymagałoby myślenia. Także wolałam poczekać i dopracować rozdział, tak jak obiecałam. Wiem, że ostatni był nieco słaby i krótki i chyba niezbyt Wam się podobał, co było widać chociażby po waszych komentarzach, ale ten jest długi i mam nadzieję, że ciekawy ;)
Liczę, że Wam się spodoba, a swoje opinie zamieścicie w komentarzach :)
Oczywiście kochani moi, jestem otwarta na wszelkie pomysły, mówcie mi czego Wam brakuje, co chcielibyście, żeby się tu pojawiło, jak mają potoczyć się losy głównych bohaterów. Wasze opinie są dla mnie bardzo cenne więc chcę, żebyście czytali coś co w pełni was zadowoli :)
Cieszy mnie również duża liczba wejść spoza Polski. Nie wiem czy to tak od przypadku do przypadku ktoś tu zagląda, czy to Polacy, ale zawsze to miło :) Jeśli to jednak ludzie z wielkiego świata to chciałam im ułatwić życie i zamontowałam taki magiczny przycisk, który tłumaczy tekst na dowolnie wybrany język. Jest to oczywiście upośledzone, dosłowne tłumaczenie więc nie gwarantuję zrozumienia fabuły, ale to zawsze krok w ich stronę, także teraz będzie ogłoszenie ekhem ekhem :

I'm very happy because of visitors from abroad and I want to make easier understanding the plot of this story. On the right I added a translate button that could help you with reading. I don't know if anybody really read this but I want you to know that I'm pleased to see here so high variety of people. So, read it if it's possible and give me a sign next time :)

Dobra, koniec tego szpanu angielskim i wazeliniarstwa, idę spać.
Ale i tak Was kocham.
Naprawdę.
Na serio.
Dzięki, że jesteście i do następnego Mordki :* :)

<3

czwartek, 12 lutego 2015

25. Szczęście jest kruche i łatwopalne. Jego płomień daje wiele ciepła, ale spala się za szybko.

(...) wpatrywała się we mnie para nienaturalnie jasnych oczu, wyłaniających się spod grzywy ciemnych włosów. Owe oczy należały do wysokiego osobnika płci brzydszej, który z wyraźnym skrępowaniem na twarzy stał na środku mojego pokoju. Szkoda, że zawstydzony swoją obecnością w moim przybytku jest dopiero teraz, a nie pomyślał o tym wcześniej, zanim do niego wtargnął. Poczułam jak adrenalina buzuje mi w żyłach. Staliśmy na przeciwko siebie, wpatrując się jedno w drugie, jakby szukając jakiś oznak anomalii.
- Przepraszam, to chyba twój pokój... - odezwał się w końcu niepewnie nieznajomy, a ja wytrzeszczyłam na niego swoje piękne oczy. Podświadomie czułam jak moja mała, wredna istotka w środku budzi się do życia.
- Skoro tu jestem to chyba na to wygląda. Chociaż robiąc takie założenie nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie w żaden sposób TWOJEJ obecności tutaj. - specjalnie dałam większy nacisk na słowo "twojej", tak na wszelki wypadek, gdyby jeszcze nie zauważył, że nie jestem z obecnego stanu zbytnio zadowolona. Wyglądał na zmieszanego moim zachowaniem, jednak nie zamierzałam ani trochę mu odpuścić. Nawet za te wyjątkowe oczy. Był intruzem. Intruzem na moim terenie, a ja nie tolerowałam obcych ludzi, pojawiających się w moim życiu z czystego przypadku. Widziałam niepewność, która rozlewała się po jego twarzy, zmieniając jej wyraz, jak żrąca ciecz.
- Mam na imię Bastian. - jedną ręką nerwowo gładził swoją bujną czuprynę, a drugą wyciągnął w moją stronę. Uniosłam brwi do góry.
- Melisa. Chciałabym powiedzieć, że mi miło, ale niestety nie lubię kłamać. - odpowiedziałam sucho na jego gest, nie spuszczając z niego wzroku. Był ode mnie wyższy o głowę i zapewne starszy, jednak w tym momencie wyglądał jak zagubione dziecko, rugane przez dorosłego.
- Ja.. eee.. przepraszam, widocznie pomyliłem drzwi. - wydukał, starając się nie patrzeć mi w oczy, czym rozjuszył mnie jeszcze bardziej. Ciśnienie podniosło mi się tak, że mało nie zemdlałam z gorąca jakie rozchodziło się po moim małym ciele. Nie widziałam jak wyglądam, ale miałam nieodparte wrażenie, że para dymi mi z uszu, niczym na disney'owskich kreskówkach.
- Jak to pomyliłeś drzwi? A któreś są twoje? - wycedziłam przez zęby. Czułam ból jaki sama sobie zadaje, instynktownie zaciskając pięści i wbijając sobie tym samym paznokcie w cienką skórę na dłoniach. Pytanie widocznie ociekało jadem do tego stopnia, że brunet nie znajdywał na nie dobrej odpowiedzi, po której miałby pewność, że za chwilę nie zginie. Jedynie otworzył na jeden, krótki moment usta, tak jakby chciał coś powiedzieć, ale widocznie bardzo szybko z tego zrezygnował, ponieważ nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Staliśmy tak chwilę w krępującej ciszy, otoczeni powietrzem tak gęstym, że można by je kroić nożem. W końcu wyciągnęłam telefon, z zamiarem dokonania niemożliwego, czyli w krótkich, żołnierskich słowach : chciałam dodzwonić się do Johna. Ktoś musiał mi przecież to wszystko wyjaśnić, a ja miałam bardzo dziwne przeczucie, że był idealną osobą do tego zabiegu. Musze przyznać, że nieco się zdziwiłam, kiedy Bastian nic nie powiedział. Nie zareagował, nie pytał co robię, po prostu stał i się na mnie patrzył. Irytowało mnie to na zwykły dziewczęcy sposób, jedynie dlatego, że coraz trudniej przychodziło mi nie okazywanie zakłopotanie, które niemal biło pięściami w wewnętrzną stronę moich policzków. - Powinnam wezwać policję. - wymamrotałam pod nosem, krążąc nerwowo po pokoju. Jedynym co mnie przed tym powstrzymywało, była pamięć o walizkach leżących u stóp schodów, które boleśnie zaznaczyły na mnie swoją obecność.
- Stało się coś? - przy piątym połączeniu przywitał mnie beztroski głos chrzestnego. Zastanawiałam się czy ja się jakoś uszkodziłam, czy świat zwariował, ale wszyscy byli nienaturalnie spokojni, a sytuacja zdecydowanie nie napawała mnie takim uczuciem.
- Eee co w moim pokoju robi jakiś obcy chłopak? Urodziny już miałam, a na striptizera nie wygląda bo jest zbyt nieśmiały, także słucham cię uważnie. - rzuciłam pozornie luźnym tonem, mimo że w środku się we mnie gotowało. Taka już byłam, zazwyczaj starałam się maskować swoją frustrację lub lęk "luzackim" zachowaniem, chociaż chyba tak naprawdę nigdy nie znałam jego definicji. Przelotnie spojrzałam na wcześniej wspomnianego, który sprawiał wrażenie jakby wrósł w ziemię. W słuchawce natomiast usłyszałam głośne westchnięcie, świadczące zapewne o braku zaskoczenia moim trudnym pytaniem.
- To dość skomplikowana sprawa, Bastian to syn Caroline. - powiedział zmęczonym głosem, jednak w tym momencie ani trochę nie było mi go szkoda. Kim do cholery była Caroline?! - Wytłumaczę ci wszystko w domu, Mel. Musze kończyć. - zakomunikował i bezceremonialnie się rozłączył, a ja zastygłam w miejscu z telefonem przy uchu. O nie, nie porozmawiamy w domu, bo zanim wrócisz, mnie już tu nie będzie. Ale dokąd pójdę? Do hotelu? No przecież to pierwsze miejsce, w którym będzie mnie szukał, Camp Nou otwarte dzisiaj tylko dla turystów, a Ney jest dopiero w trakcie kupna własnego domu. Swoją drogą, pytałam się kiedyś piłkarzy, czy nie przeszkadza im mieszkanie w hotelu przez większość roku, ponieważ nie ukrywam, że bardzo mnie to ciekawiło. Odpowiedzieli, że trochę przeszkadza, że mieszkają z kumplem zamiast z dziewczyną czy z żoną, ale poza tym nie jest to takie złe. Warunki są niemal królewskie, mają wszystko czego chcą, podstawiane pod nos z pocałowaniem dłoni. Jest to dla nich dobre rozwiązanie, jeśli tak jak w znakomitej większości, są już jakoś "ustatkowani" i dom wybudowali sobie gdzie indziej. Inni osobnicy, tacy jak Neymar, którzy formalnie jeszcze nikogo niezmiennie codziennie rano nie doprowadzają do szału, mają w tym temacie zupełną dowolność. Zależy to pewnie od ich planów związanych z dalszą karierą w FC Barcelonie. Tak czy inaczej, nie miałam gdzie się podziać, a ta świadomość nie była zbytnio napawająca nadzieją i optymizmem.
- Będziesz tu tak stał? - warknęłam bez cienia uśmiechu na twarzy, co zostało odebrane jedynie milczeniem. Po chwili brunet opuścił pomieszczenie. Byłam ciekawa czy normalnie też jest z typu ludzi pod tytułem "przepraszam, że żyję", czy tylko moja osoba wzbudza w nim takie uczucia. Jednak postanowiłam nie zaprzątać sobie tym dalej głowy. Wyjęłam trochę gotówki ze skrytki, złapałam z powrotem swoją torbę i zbiegłam na dół, tym razem uważając na zmyślnie zastawione pułapki pod schodami. Rozdzwonił się mój telefon, jednak nie miałam teraz głowy do tego, żeby odbierać. Złapałam kurtkę i ruszyłam w stronę drzwi.
- Nie idź. - usłyszałam za plecami głos w którym mieszała się niepewność i jednocześnie nuta stanowczości zaburzająca cały ład odbioru tego krótkiego komunikatu. Zszokowana, odwróciłam się.
- Boisz się zostać sam? Dlaczego miałabym cię posłuchać? - uniosłam brwi do góry i zmierzyłam intruza wzrokiem. Zyskał na elemencie zaskoczenia, który wyraźnie zbił mnie z tropu i osłabił moją czujność.
- Bo cię o to proszę. - powiedział już pewniej, a ja nie mogłam wyjść z podziwu dla jego opanowania. Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że może zaraz oberwać jakimś podręcznym wazonem. Spojrzałam na niego ponownie i musiałam przyznać, że było w nim coś niepokojąco uspokajającego, co automatycznie przywracało mi równowagę psychiczną. Oczywiście nie czarujmy się, jedynie na tyle, na ile to było w moim przypadku możliwe. Kilka razy westchnęłam ciężko, żeby zaznaczyć, że wcale to na mnie nie podziałało i opadłam na krzesło w jadalni, które znajdowało się najbliżej drzwi. Tak naprawdę wcale nie miałam ochoty nigdzie wychodzić, bo byłam zmęczona po całym dniu i jedyne o czym teraz marzyłam to długa kąpiel. Nie zamierzałam również z nim rozmawiać. W ogóle nie zamierzałam z nikim rozmawiać. Czułam się oszukana, zdradzona przez niemal najbliższego mi człowieka. Jak mógł mi o czymś takim nie powiedzieć? Podkuliłam nogi i całkowicie ignorując obecność Bastiana, odpłynęłam w krainę własnych myśli. Co dokładnie działo się właśnie w naszej rodzinie? Kim byli ci obcy ludzie? Czy to ta cała Caroline absorbowała ostatnio cały czas Johna? Odpowiedź na te wszystkie natrętne pytania kłębiące się w mojej głowie, nadeszła bardzo szybko w postaci mojego chrzestnego, z ową nieznajomą kobietą u jego boku. Nie byłabym sobą, gdybym od razu nie zlustrowała jej spojrzeniem. Była naprawdę ładna. Wysoka brunetka, ze smukłą sylwetką i modnie dobranymi częściami garderoby. Czegóż chcieć więcej. Odchrząknęłam ceremonialnie.
- O Mel, już wróciłaś! - mężczyzna podszedł do kuchennego blatu i jakby nigdy nic, złapał jabłko, które chciwie nadgryzł.
- Tak się przypadkiem złożyło, że wróciłam do NASZEGO domu, tylko wyjaśnij mi proszę ciebie te walizki, jeśli możesz. - wskazałam wściekłym ruchem dłoni, leżące na podłodze niedoszłe narzędzie mordu, tym samym o mały włos nie nokautując Bastiana, który w ostatniej chwili odskoczył na bok. To nie moja wina, nikt nie kazał mu stać tak blisko. Nie dość, że wtargnął do mojego domu, to jeszcze zabiera mi przestrzeń osobistą, należałoby mu się. Chrzestny spojrzał na mnie w milczeniu i odłożył owoc na blat. Instynktownie założyłam ręce na piersi.
- John,  powiedz jej. - usłyszałam cienki głosik, którego właścicielkę do tej pory starałam się usilnie ignorować. Może i była ładna, ale to raczej nie było zbyt inteligentne. Skoro już zwaliła się tu ze swoimi rzeczami, to nie byłam idiotką, domyślałam się co się dzieje. Miałam jedynie cień nadziei, że to jedna z moich dalekich ciotek, których nigdy nie widziałam na oczy. Bardzo szybko moja ostatnia deska ratunku, została brutalnie porąbana na małe kawałeczki, kiedy owa brunetka podeszła do Johna i wzięła go za dłoń, a on ją do siebie przytulił i ucałował jej głowę. To znacznie zmniejszyło prawdopodobieństwo, że to moja ciotka.
- Mel, poznaj Caroline, to moja nowa partnerka. - mężczyzna wydusił z siebie w końcu to jedno, krótkie, niczego niewyjaśniające zdanie. Kobieta wyciągnęła w moim kierunku szczupłą rękę, ale nie odwzajemniłam gestu, uporczywie i z niedowierzaniem wywiercając wzrokiem Johnowi dziurę w czaszce. - Jej syna chyba już poznałaś. Dzisiaj się wprowadzają i będą z nami mieszkać. - zakomunikował obserwując uważnie moją reakcję. Musiałam przyznać losowi rację, że John nie nadawałby się z pewnością do przekazywania ludziom ważnych informacji. Jego zwięzłe, wojskowe komunikaty wcale ni były jasne i zrozumiałe, a po prostu pozbawione wyczucia. Nie wyobrażam go sobie jako lekarza, który ma poinformować o zgonie pacjenta, albo o narodzinach czyjegoś dziecka. W sumie w jego wykonaniu, zapewne wyglądałoby to tak samo. John z kolei widział nie raz kiedy sprzeczaliśmy się o coś z Brazylijczykiem i wiedział, że rzucanie zastawą stołową nie jest mi obce, więc jego mina nadal była dość niepewna. Jednak mimo całego rozgoryczenia jakie we mnie buzowało, starałam się zachować resztki pozorów normalności.
- Musimy porozmawiać. SAMI. - syknęłam przez zęby i pociągnęłam go za rękaw do ogrodu, zanim zdążył zaprotestować. Trzasnęłam balkonowymi drzwiami i na pięcie odwróciłam się w jego stronę. - Czy ja mogę się dowiedzieć skąd oni się wzięli w naszym domu? - starałam się panować nad głosem, ale wiedziałam nie wychodziło mi to nawet w najmniejszym stopniu. Mężczyzna spokojnie oparł się o ścianę domu z miną, która wskazywała na to, że z pewnością spodziewał się podobnej reakcji.
- Poznałem Carol jakiś czas temu, pracuje w branży hotelarskiej jako dekoratorka wnętrz. Kiedy poszedłem z twoimi rodzicami na imprezę, znowu ją spotkałem, zaiskrzyło i od tamtej pory się spotykamy. Wczoraj podjęliśmy decyzję o przeprowadzce. - streścił krótko, a ja nie mogłam wyjść z podziwu, jak może nie wiedzieć o co mi chodzi. Nie obchodziło mnie kim była Carol, ale skąd się wzięła. Tu patrz barbarzyńskie, bezpośrednie pytanie: "Dlaczego ja nic o tym nie wiem?!".
- To miło, że tak się wszystko ułożyło, tylko szkoda, że ja już w tym domu znaczę tak mało, że nie widziałeś potrzeby, żeby mnie o tym poinformować. Masz mnie za kretynkę, która nie zauważy dodatkowych dwóch osób w domu? Zamierzałeś ze mną w ogóle porozmawiać, czy liczyłeś na to, że przejdę po prostu do porządku dziennego? Może jeszcze mam dzielić pokój z tym bękartem? - skinęłam głową w stronę stojących za szklaną ścianą postaci.
- Nie, ale mogłabyś być dla niego milsza i dla Carol też. Jesteś dorosła, więc się tak zachowuj. - odparł, a ja wyczułam, że powoli traci cierpliwość. W stosunku do mnie, nigdy mu się to nie zdarzało, więc podświadomie zapaliła się we mnie czerwona lampka z napisem: PANIKA. Widziałam kilka razy jak wściekał się niemal ciskając telefonem o podłogę, kiedy ktoś w pracy doprowadzał go do granic wytrzymałości. Absolutnie nie chciałam być wtedy w skórze tej osoby i teraz też nie było to moim marzeniem.
- Pogadamy jak zaczniesz mnie tak traktować. - rzuciłam, po czym szybko urwałam dyskusję i wróciłam do domu. Bez słowa minęłam nowych domowników i popędziłam do swojego pokoju. Wściekłość powoli ustępowała rozczarowaniu, które teraz powoli mnie zalewało. Nie chciałam zachowywać się jak rozpieszczona panienka, ale John nie pozostawił mi wyboru. Raniło mnie na swój sposób to, że od razu założył taką wersję mojego zachowania, nie próbując nawet wcześniej o tym porozmawiać. Czy miał o mnie naprawdę aż tak złe zdanie, że nie wierzył, że będę potrafiła się zachować i zaakceptować jego nowy związek, nawet jeśli niósł ze sobą spory bagaż emocjonalny? Absolutnie nie chodziło mi o pojawienie się w jego życiu jakiejś kobiety, bo że przydałoby mu się jakąś znaleźć, powtarzałam mu od dawna, ale o to, że nie uznał mnie za godną zaufania i nic mi nie powiedział. Postawił mnie przed faktem dokonanym, jakby nie zakładał tego, że moglibyśmy się po ludzku dogadać. Postawił mi tym samym nieformalne ultimatum "Albo się przystosujesz, albo się wyprowadź". Nie było mi to na rękę, ale jak już wspominałam, nie miałam dokąd pójść, więc nie pozostawało mi nic innego jak zacząć sprawiać wrażenie słodkiej i kochanej. Przynajmniej wtedy, kiedy John patrzył. Z tymi jakże dziecinnymi przemyśleniami, zasnęłam licząc na to, że może chociaż sen przyniesie mi ukojenie i odpoczynek po wyczerpującym dniu.


*****


- Dobry Boże, oby to był tylko kolejny koszmar. - jęknęłam po przebudzeniu, uchylając powieki i przypominając sobie wydarzenia z poprzedniego dnia. Słońce już dawno wzeszło i przedzierało się przez  staromodne żaluzje, tańcząc na mojej nieprzytomnej twarzy. Zwiesiłam nogi z krawędzi łóżka i zaspanym krokiem ruszyłam w stronę schodów. Ku swojemu nieszczęściu na korytarzu dobiegł mnie z jadalni wesoły szczęk talerzy i strzępki rozmów co nie znaczyło nic innego, jak tylko to, że koszmar jednak trwał i miał się całkiem dobrze. W momencie odechciało mi się  jeść, więc wróciłam do pokoju ubrałam się i wykonałam cały rytuał porannej toalety. Już nie pamiętam, kiedy zajęło mi to tak wiele czasu, ale nie ukrywam też, że nigdzie mi się nie spieszyło Spakowałam sportową torbę i tym razem pewnym siebie krokiem, zeszłam na parter. - Dzień dobry. - mruknęłam ledwo słyszalnie i przemknęłam do przedpokoju.
- W kuchni, na stole leży jakiś list do ciebie, przyszedł dziś rano. - usłyszałam niosący się echem po domu, głos mężczyzny.
- Żeby to szlag.. - zaklęłam po cichu pod nosem i dokończyłam proces wciągania butów na nogi, żeby w razie czego móc prędko się stąd ewakuować. Jednak nikt nie przejął się zbytnio moją obecnością, rozmawiali tak jak do tej pory, radio grało, nic ich poza sobą nie obchodziło jednym słowem. Zwinnym ruchem złapałam świstek papieru i wróciłam na pozycję startową obok drzwi. - Wychodzę. - krzyknęłam jednie i nie czekając na żadną odpowiedź lub ewentualny protest, opuściłam lokum. Zanim zamknęły się za mną drzwi, w domu zapanowała cisza, ale uznałam, że jeśli teraz zebrało im się na rozmowę to trochę za późno i jeśli chcą takową odbyć to niech się umówią na późniejszy termin.
Oparłam się o drzwi wzdychając ciężko. Czego się spodziewałam? Życie w takim raju musiało kiedyś się skończyć, a ja nie miałam Johna na wyłączność. Teraz pozostało tylko modlić się o to, żeby ta cała Caroline była jakaś w miarę normalna. A przynajmniej, żeby nie była seryjną morderczynią, kleptomanką czy nie wykazywała zbytniego zainteresowania piromanią. Poza tym powinno być dobrze. No i wiadomo, jeśli ruszy moje rzeczy bez pytania, zginie. Ale to inny kaliber, na razie jesteśmy na tym poziomie znajomości, czy zapyta, czy nie zapyta to i tak ją spotka zagłada jeśli cokolwiek ruszy.
List w moich dłoniach niemal je parzył, a ja patrzyłam na niego sceptycznie, no bo przecież kto w Barcelonie mógł do mnie pisać? I to w dodatku list. Neymara nie podejrzewałam o taki el romantico gest. Otworzyłam go ze średnim zaciekawieniem, jednak to, co tam znalazłam ukradło mi oddech. Nie był to list od Brazylijczyka, ani od żadnego innego, pięknie opalonego mieszkańca Hiszpanii. To był list z hiszpańskiego sądu. Na co dzień posługiwałam się językiem potocznym, więc nie ukrywam, że miałam lekkie problemy w zrozumieniu niektórych słów i odczytaniu intencji listu. Po wielkich trudach i znojach oraz małej pomocy słownika (Niech Bóg błogosławi internet w telefonie) odszyfrowałam wszystkie hieroglify, które ktoś zmyślnie do mnie zaadresował. Było to nic innego jak tylko wezwanie do sądu na rozprawę. Czułam jak serce zwalnia tempo pracy, ciało mi drętwieje i odpływa z niego całe życie. Czy tak się czują ludzie, którzy mają zawał? Nie zazdroszczę. Zamrugałam kilka razy powiekami, patrząc na kawałek kartki w mojej dłoni, jak gdyby mając nadzieję, że po którymś mrugnięciu po prostu wyparuje. Jednak nic takiego się nie działo. Drżącymi dłońmi wcisnęłam papier razem z kopertą do torby i ruszyłam w stronę podjazdu. Szłam chodnikiem z słuchawkami na uszach, nie zwracając uwagę na przechodniów, którzy w biegu potrącali mnie średnio kilka razy w ciągu minuty. Muzyka wypełniała moją ludzką powłokę, dając jej nieopisaną siłę do każdego nowego kroku. Później był przystanek, autobus, przystanek i kolejny i kolejny i tak przez pół godziny, aż nogi same poniosły mnie na Camp Nou. Weszłam tam bez większego problemu, okazując na recepcji kartę honorowego członka FC Barcelony, którą w tamtym tygodniu podarował mi Neymar wraz z pękającym z dumy Luisem Enrique. Na moje szczęście rano, nikt nie miał treningów, więc stadion był zupełnie pusty. Przebrałam się w strój, ułożyłam włosy w "nieład artystyczny" na czubku mojej biednej głowy i ruszyłam na murawę. Zaczęłam od rozgrzewki, w końcu nie jestem samobójczynią, ale nie trwała ona długo, ponieważ nie należę do cierpliwych osób, a piłki leżące w kącie skutecznie mnie kusiły. Może nie byłam w szczytowej formie, ale wściekłość i strach, które w sobie nosiłam od tego poranka sprawiały, że byłam śmiertelnie dokładna, a moje strzały pełne mocy i precyzji. Po około godzinie intensywnego treningu padłam na murawę, ciężko oddychając. Zamknęłam oczy, czując jak spokój i wielkość tego miejsca napełniają mnie spokojem. Wysiłek dokonał niemożliwego, czyli dał upust moim skrajnym emocjom, które ostatnio rządziły się zbyt wielką autonomią w moim organizmie. Jak teraz będzie wyglądać moje życie? Czy aby nie zatęsknię za domem w Polsce? Miałam cichą nadzieję, że jednak barceloński sen, nie pryśnie tak szybko. Pocieszałam się w myślach, że przecież tak nie może być, bo nic złego się przecież nie wydarzyło, jednak podświadomość krzyczała co innego. Szczęście jest kruche i łatwopalne. Jego płomień daje wiele ciepła, ale spala się za szybko. Niestety miałam nieodparte wrażenie, że tym razem moja kochana, dobra, wierna i lekko stuknięta podświadomość ma rację. Starałam się tego nie zauważać na co dzień, ale wiele się zmieniło i nie były to zmiany na lepsze. Coraz częściej dręczyły mnie pytania: Jak dalej potoczą się moje losy? Co ze mną będzie? Co chcę robić w życiu? Przecież nie mogę zaprzestać na moim obecnym statusie, ponieważ dzisiaj go mam, a za kilka dni może go mieć inna. Co prawda nie brałam pod uwagę tak dramatycznego rozwoju wypadków, ale powiedzmy, że zakładałam pesymistyczną wersję, która niestety nosiła w sobie zalążki realizmu. Zaczynał się sezon, co ciągnęło za sobą niemal absolutny brak czasu ze strony piłkarzy dla czegokolwiek co nie było piłką. Nie byłam przysłowiowym wieszakiem, ale piłki też nie przypominałam, więc chyba byłam na straconej pozycji. Co więcej, miejsce, które zwykłam nazywać domem, zostało splugawione. Nie było już tylko moim domem, a w kolejnym hotelu nie zamierzałam mieszkać. Tym bardziej, że przypominałoby to raczej przytułek niż 5-cio gwiazdkowy ośrodek wypoczynkowy. I jeszcze ta rozprawa. Koszmary dotycząc "tego dnia" dręczyły mnie niemal każdej nocy, a teraz miałam tam tak po prostu pójść i spojrzeć temu choremu człowiekowi w oczy. Wzrok to dar i przekleństwo, potężna siła, która czasami mówi więcej niż słowa. Wiedziałam jedno, Tom nie zasługiwał nawet na jedno, krótkie spojrzenie z mojej strony. Co ci ludzie mają w głowie? Telewizja chyba rzeczywiście ma na niektórych destrukcyjny wpływ, ale żeby aż tak? Zabójstwo to coś, czego nie da się cofnąć, powiedzieć przepraszam, naprawić..
Na samą myśl o tej sprawie przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze. Termin rozprawy był wyznaczony  na za cztery dni, a ja byłam pewna, że do tego czasu nie zmrużę oka. Spojrzałam leniwie na wielki zegar, była 13. Miałam godzinę na opuszczenie przybytku, zanim juniorzy zaczną trening. Niechętnie podniosłam swoje zwłoki z wygodnej murawy i pokierowałam się w stronę szatni. Z ławki zgarnęłam telefon, na którego ekranie widniało kilka połączeń nieodebranych. Wszystkie od Brazylijczyka. Wzięłam szybki prysznic, pozwalając, żeby woda drążyła w moim zmęczonym ciele przyjemne, gorące strumyki. Owinięta ręcznikiem, przyłożyłam słuchawkę do ucha, wcześniej wybierając numer piłkarza.
- Mała, nic ci nie jest? - odebrał prawie, że od razu, co często mu się nie zdarzało. Odkryłam w jego głosie troskę pomieszaną ze strachem. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Jeden, który się interesował moim losem, przynajmniej na razie.
- Jestem cała i zdrowa na Camp Nou. - odpowiedziałam i rozpuściłam włosy, wycierając je ręcznikiem.
- Chociaż tyle. Nie odezwałaś się wczoraj, coś się stało? - zapytał, a ja oparłam głowę o chłodną ścianę za mną i przymknęłam oczy.
- Co tu dużo mówić, John przyprowadził do domu obcych ludzi i liczy na to, że teraz będziemy wszyscy udawać szczęśliwą rodzinkę, moje niedoczekanie. - odpowiedziałam z zaskakującym nawet siebie spokojem.
- Chcesz o tym pogadać? - jego reakcja zaskoczyła mnie w dość pozytywny sposób, ponieważ Ney nie należał do ludzi, którzy często okazywali takie ludzkie odruchy. Przez większość społeczeństwa, która nie była w nim szaleńczo zakochana, postrzegany był jako chamski, omamiony pieniędzmi gwiazdor, który nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa. Muszę przyznać, że sama tak myślałam, a i on nie kłopocze się, żeby próbować sprawiać inne wrażenie. Tak mu jest wygodnie i póki gra na takim poziomie jak teraz, może pozwolić sobie na to, żeby niuanse odnośnie jego charakteru, nie były dla niego czymś istotnym. Media kreowały piłkarza, nie człowieka i póki nim był jego prawdziwe "ja" zostawało tylko dla najbliższego otoczenia.
- Nie przypuszczałam, że to powiem, ale chyba tak. - odpowiedziałam po chwili miękkim głosem.
- Jedź do domu, przyjadę za pół godziny. - zakomunikował, a ja poczułam ciepło w okolicach serca. Wreszcie jakiś miły, niewymuszony gest od drugiego człowieka.
- Nie wiem czy jeszcze mam inny dom, niż ten, w którym jestem teraz. - odparłam. Zabrzmiało nieco dramatycznie, ale niestety takie były moje odczucia. Dotknęłam ściany budynku niemal z sakralną powagą. - To tutaj zawsze był mój dom.






Jejku tyle się działo, że aż nie wiem od czego zacząć.
Mnóstwo, mnóstwo pracy, w tej szkole nie mają litości dla uciśnionego tłumu, ale tego niestety chyba żadna reforma nie obejmuje.
Będziecie się śmiać, lub też nie, ale dzisiaj miałam zamiar dodać rozdział o normalnej godzinie. Tak NORMALNEJ, ale oczywiście wyszło jak zwykle, bo co się stało? Bo po 22 zasnęłam i jak się obudziłam po kilku godzinach, to czekała na mnie niedokończona notka. Chyba od dzisiaj muszę przyznać sobie miano "arcypierdoły" no ale trudno. Ja już pomijam w ogóle kwestie, tego, że miało się pojawić to wszystko wcześniej. Bo to już się nie udaje niestety. :(
Kazałam Wam czekać, znowu, ale mam nadzieję, że przynajmniej było warto. Coś się zadziało, może średnio to długie, odkrywcze, porywające, wciągające, ale teraz zaczynam ferie i obiecuję, że nad następną notką popracuję tak, żeby była cud, miód, orzeszki ziemne.
Krytykę pozostawiam Wam, przepraszam za błędy i mam nadzieję, że jeszcze trochę mnie lubicie :)
Bo ja Was kocham. Naprawdę :* :D
Do napisania niedługo (wiecie ile trwa to "niedługo", ale postaram się, żeby było naprawdę niedługo, tak jak głosi definicja w słowniku normalnych ludzi)
Ciao.

<3