poniedziałek, 20 października 2014

16. Niebywałe, masz tupet jak stąd do Los Angeles!

Spokój, jaki zapanował w Barcelonie był zjawiskiem tak nieprawdopodobnym, że cały czas towarzyszyło mi uczucie pewnej nieprzyjemnej podejrzliwości. Beztroska uleciała ze mnie już dawno, mimo iż z całych sił próbowałam ją przy sobie zatrzymać. Ziarno codziennego niepokoju zasiane przez ostatnie wydarzenia, uparcie kiełkowało w moim umyśle, chociaż pieczołowicie starałam się je wycinać. Baa było to pierwszą umysłową czynnością po przebudzeniu. Mogę się założyć, że gdybym tego nie robiła, to już dawno szło by mi zwariować.
Ten dzień zaczął się zupełnie identycznie, jak każdy od pewnego czasu. Musiałam wstać bardzo, bardzo, ale to naprawdę bardzo wcześnie rano ( o 8 ) i zrobić coś o czym zdążyłam z wielką radością zapomnieć. Iść do szkoły. Taaak.. John zadbał o moją edukację. To była jedna z tych chwil, kiedy zechciał być odpowiedzialny i dorosły. Cu-do-wnie.
- Księżniczko, pospiesz się! Chyba nie chcesz się spóźnić? - krzyczał z dołu mój chrzestny. No jak Boga kocham, on chyba postawił sobie za życiowy cel, sprawienie bym stała się "wartościowym człowiekiem". Jakbym nim nie była.
- Idę, idę. - wymamrotałam w jedną rękę łapiąc ciemną torbę, a drugą odpinając telefon od ładowarki. Wygląd jakim zamierzałam uraczyć nowych kolegów, koleżanki i nauczycieli, nie był niczym szczególnym. Włosy związane na czubku głowy w "nieład artystyczny", lekkie muśnięcie twarzy kremem z pudrem, koszulka, dżinsy i trampki. Zero szału. Ot taka, zwykła Melisa.
- No ileż można na ciebie czekać, kobieto.. - jęknął znudzony mężczyzna, stojąc oparty plecami o ścianę w holu i obracając leniwie w palcach kluczyki od samochodu.
- O moją edukację dbasz, a o zdrowe odżywianie to już nie łaska? - zaśmiałam się cicho rzucając mu zadziorne spojrzenie znad blatu kuchennego.
- Zjesz po drodze. - zakomunikował, patrząc na zegarek i nerwowo potupując butem.
- A drugie śniadanie? - zapytałam niewinnie.
- Dam ci pieniądze. Ile tylko chcesz, Bóg mi świadkiem, ale chodź już. - otworzył drzwi i machał rękami w ich stronę niczym ci śmieszni faceci na lotnisku, których ruchy zazwyczaj kojarzą mi się z tańczącymi robotami. Nie pytajcie dlaczego, bo sama nie wiem. Jestem dziwna, tak wyszło i nie ma co natury poprawiać. Po odczekaniu około 15 sekund, żeby nie wyjść na skrajną materialistkę, zwlokłam się z krzesła i wyszłam przez otwarte drzwi, ku wielkiej uldze Johna.
Szkoła jak szkoła, co tu dużo mówić. Potocznie rzecz biorąc: Ośrodek Tortur Dozwolonych i Propagowanych Przez Społeczeństwo.
Tak jak już wcześniej wspominałam, wyobrażałam sobie Hiszpanki nieco inaczej. Może nie każdą tańczącą flamenco, z czerwonymi kwiatami we włosach i sukienkami do kostek, ale na pewno w mojej wyobraźni jawiły się mniej sztucznie niż w rzeczywistości. To co zobaczyłam było jedną, wielką, chodzącą reklamą różnorakich operacji plastycznych. Czułam się przy nich jak Kopciuszek po północy. Założyłam nerwowo kosmyki włosów za uszy, mimo iż wiem, że nie powinnam tak robić, bo zrobią mi się odstające, a tego by tylko brakowało. Wysiadłam z samochodu wujka i ruszyłam deptakiem w stronę szkoły. Mój marsz skazańca przerwał głośny dzwonek, który sprawił, że tłum zupełnie nieznanych mi ludzi, o mały włos by mnie nie stratował. Chociaż patrząc z perspektywy czasu, może i tak by było lepiej...
Wszyscy patrzyli na mnie jak na intruza, kosmitkę, obiekt eksperymentów i nie wiem co jeszcze. Niby płatne, wręcz elitarne liceum, ale jak dobrze wszyscy wiemy z mądrych, pełnych wartości edukacyjnych, amerykańskich filmów to w rzeczywistości jest czyste zło. Masa bogatych dzieciaków, które mają zachwiania własnej osobowości i nie wiedzą już co robić z pieniędzmi rodziców. Jak nic miejsce dla takiej szare masy jak ja.
Łazienka dziewczyn była tak kosmicznym miejscem, że kiedy do niej weszłam poczułam się jak w zupełnie innym wymiarze czasoprzestrzeni. "Zagracona" dziewczynami, które albo nakładały na siebie kolejną warstwę makijażu , albo robiły sobie modne "selfie". Flesze błyskały z każdej ze stron, a ja czułam się jak na czerwonym dywanie, albo przynajmniej podczas sesji zdjęciowej u fotografa. Dopchanie się do umywalki w celu umycia rąk było wręcz niemożliwe, a spojrzenia kliki tutejszych ślicznotek w momencie, gdy zobaczyły w jakim celu się tu pojawiłam - bezcenne. Witamy w XXI wieku, gdzie łazienka wcale nie służy do tego, do czego była stworzona.
Ludzie szeptali. Patrzyli się na mnie, obgadywali. Czasami ciszej, czasami głośniej, jednak zawsze milkli, gdy przechodziłam obok. Szczytem czyjejś odwagi był napis na tablicy : Vuelve de donde vienes.* Nie ma co, zrobiło mi się okropnie miło. Nie dało się niestety już zgrywać idiotki, która nie rozumie obcego języka, więc tylko bez słowa zajęłam miejsce w ławce i pozwoliłam na kilka niezadowolonych mruknięć nauczycielki podczas, gdy wycierała tablicę. Nic nie zrobiła, nie skomentowała, miała to serdecznie gdzieś, a wcale bym się nie zdziwiła, gdyby uważała tak samo jak autor tej jakże subtelnej wiadomości. Ale kto wie.. może to ona napisała?  Nie! Mel, halo! Odbiór! Znowu zaczynasz świrować! Zamknij się mózgu, błagam, bo słońce ci nie służy!
Dni mijały, a w szkole było coraz gorzej. Nagle zniknęła zadziorna, wyszczekana Melisa, a w jej miejsce pojawiła się małomówna, niewidzialna "panna Henderson". Godziny wlokły mi się niemiłosiernie i codziennie nie mogłam doczekać się momentu, w którym wreszcie będę mogła opuścić ten budynek. Z piłkarzami nie widziałam się od dobrego tygodnia i tęskniłam za nimi za każdym razem, kiedy rozglądałam się wokoło i widziałam ludzi, którzy traktowali mnie gorzej niż ułomną. Jedynym co utrzymywało mnie przy życiu, były sms-y, które wymieniałam ukradkiem, pod ławką z Brazylijczykiem. Przywoływały one na moją twarz, rzadki ostatnimi czasy, uśmiech. Gdy równo o 15 usłyszałam tak długo wyczekiwany sygnał oznajmiający zakończenie męki, podniosłam się leniwie z twardego krzesełka w kącie sali i przerzucając torbę przez ramię, wyszłam na korytarz. Wraz ze zmniejszającą się odległością do głównego wejścia rosło natężenie dziwnych pisków, śmiechów i krzyków. Ludzie biegli, potrącając mnie przy tym niemal z każdej strony. Nie domyślałam się co mogło wywołać takie ogólne poruszenie, więc i ja przyspieszyłam kroku. Na odpowiedź nie musiałam długo czekać. Kiedy podeszłam wystarczająco blisko do frontowych drzwi, odpowiedź nadeszła w ekspresowym tempie. Centralnie przed szkołą stało zaparkowane znane mi już wcześniej ładne, sportowe auto. Niedbale oparty o nie stał nie kto inny jak Neymar. Wyglądał komicznie w wielkich, ciemnych okularach na nosie. Chociaż muszę się przyznać, że bezapelacyjnie dodawały mu uroku. Kiedy mnie zauważył, małą, zmaltretowaną przez przeciskający się tłum, zaczął machać z szerokim uśmiechem na ustach. Dziewczyny idące obok mnie prawie dostały spazmów, zapewne myśląc, że piłkarz patrzy właśnie na nie. W tym momencie poczułam jak moja zwykła, zdrowa, kobieca próżność napawa mnie przyjemnym uczuciem. Jeszcze kilka miesięcy temu byłam jak one, spragniona chociażby jednego spojrzenia "tylko na mnie", a teraz mam je na wyłączność kiedy tylko zechce ( no nie do końca, bo trzeba wyłączyć treningi, mecze, wyjazdy, konferencje prasowe i wywiady... - no ale nieważne! Liczy się sam fakt. ). Kiedy przecisnęłam się na tyle blisko, by móc normalnie oddychać, obudziła się we mnie stara, dobra, wygadana, pewna siebie Mel. Z uniesioną wysoko głową i z uśmiechem tak szerokim, że miałam wrażenie, że zaraz rozerwą mi się usta, podeszłam do Katalończyka i zarzuciłam mu ręce na szyję. Chłopak pocałował mnie czule w policzek, obejmując szczelnie ramionami. Otworzył mi drzwi do samochodu i nie zwracając uwagi na mdlejące wokół Hiszpanki, sam wsiadł na miejsce kierowcy, po czym ruszył z piskiem opon zostawiając za sobą zszokowany tłum. Roześmiałam się wesoło napawając się szybkością, wiatrem szumiącym w uszach i obecnością Neymara. Teoretycznie powinnam być na niego nieźle wkurzona o taką akcję, przecież to było więcej niż pewne, że od jutra nie będę mieć życia. Ale zaraz.. i tak nie mogło być gorzej niż jest, więc postanowiłam nie myśleć o rówieśnikach i cieszyć się chwilą.
- No no uratowałeś mnie - zaśmiałam się odwracając głowę w stronę chłopaka. - Mój rycerzu..
- Dlaczego "rycerzu"? - roześmiał się wesoło, wchodząc w kolejny zakręt.
- Bo masz zakuty łeb. - wydusiłam z siebie, po czym wybuchnęłam niekontrolowanym śmiechem. Ooo tak śmiech to zdecydowanie było to, czego mi było trzeba, po prawie całym tygodniu męczarni w tej szkole dla sztywniaków.
- Jesteś straszna. Nie znoszę cię. - powiedział powoli i spokojnie, jednak nadal z lekkim uśmiechem błąkającym się na ustach.
- Nie kłam! I tak wiem, że mnie skrycie uwielbiasz. - uniosłam do góry brwi w znaczącym geście, a Brazylijczyk pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Niezaprzeczalnie i otwarcie cię uwielbiam. - skwitował i właśnie w takiej atmosferze minęła reszta wieczoru.


*****


Z Neyem dogadywałam się tak dobrze jak chyba nigdy przedtem. Nie wiem co miało na to bezpośredni wpływ, ale przypuszczam że nasza, wzajemna, rzadka frekwencja w swoim otoczeniu. Widywaliśmy się góra dwa razy w tygodniu, jednak całe szczęście nie traciliśmy czasu na kłótnie i sprzeczki.
Przekręciłam klucz w drzwiach i weszłam do środka ospale, rzucając torbę z książkami w kąt. Po omacku otworzyłam lodówkę i wyciągnęłam z niej karton pomarańczowego soku. Odwróciłam się i mało nie wypuściłam z ręki szklanki pełnej zdrowego płynu. Na bufecie stał ogromny, ale to naprawdę ogromny bukiet czerwonych róż. Podeszłam powoli i niepewnie jak gdyby prezent miał zaraz wybuchnąć. Odszukałam bilecik "Dla pięknej Melisy". Jakie urocze.. Oparłam się o blat i wyciągnęłam telefon, po czym wybrałam numer do Brazylijczyka.
- Cześć Ney.. - rzuciłam rozmarzonym głosem do słuchawki jednocześnie wyciągając jedną różę i zatracając się w jej zapachu.
- No cześć. Jakie miłe powitanie. - roześmiał się serdecznie.
- Dziękuję. - powiedziałam obracając kwiat w palcach i uśmiechając się delikatnie.
- Miło mi, że dziękujesz, tylko jeszcze nie wiem za co.. - powiedział chłopak, a moje brwi automatycznie powędrowały ku górze.
- Jak to nie wiesz za co? Za kwiaty. Są naprawdę piękne! - odpowiedziałam marszcząc lekko brwi.
- Mel, Skarbie chętnie bym to zrobił, ale ja nie wysyłałem ci żadnych kwiatów.. - jego słowa uderzyły we mnie z siłą tornada. Jak to nie wysyłał..? To w takim razie od kogo one były?! Stałam w osłupieniu, a uśmiech spełzł z mojej twarzy i zastygł na jej cienkich krawędziach. - Mel..jesteś tam? Wszystko okey? - kolejne pytania nieco mnie otrzeźwiły.
- Tak, okey. - odpowiedziałam machinalnie, wpatrując się w bukiet, który w tym momencie bardziej napawał mnie dziwnym strachem niż przyjemnością.
- Przyjechać do ciebie? - usłyszałam w słuchawce, jednak miałam tak wielki mętlik w głowie, że nie potrzebowałam tu większego zamieszania.
- Nie, spotkamy się później. Przyjadę do hotelu za około 2 godziny. - rzuciłam i się rozłączyłam. Położyłam telefon na blacie i podparłam się pod boki, wpatrując się w róże. - Kto was kurna przysłał... - wyszeptałam nachylając się nad nimi, ponieważ kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy.


*****

Jakiś czas później zamówiłam taksówkę i pojechałam do hotelu. Gdzieś we mnie żyła jakaś mała nadzieja, że kwiaty są od Johna. Jedynym mankamentem tej teorii był fakt, że nie mogłam domyślić się żadnej okazji do takiego prezentu. Będąc pod budynkiem wysiadłam i zapłaciłam taksówkarzowi. Spojrzałam na zegarek, piłkarze powinni byli wrócić z treningu pół godziny temu. Wysłałam sms-a do Neymara, że jestem na dole i weszłam do zatłoczonego holu, oświetlonego ciepłym światłem. Usiadłam na oparciu fotela, przyglądając się gościom dla zabicia nudy w oczekiwaniu na piłkarza. W pewnym momencie jednak dostrzegłam coś, co mnie zaniepokoiło.

"Nieee.. to nie może być prawda. Niemożliwe." - pomyślałam i rzeczywiście w tamtym momencie bardzo chciałam, żeby moje myśli okazały się nieomylne. Jednak gdzieś w środku czułam, że się mylą i to bardzo. A mianowicie, w odległości około metra stał, odwrócony tyłem wysoki chłopak z burzą nastroszonych, ciemnych włosów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie duży tatuaż w kształcie skrzydeł na odsłoniętym przedramieniu. Tylko jedna osoba, ze wszystkich, które do tej pory poznałam, miała taki tatuaż. Scott. No tak... wy nie znacie tej historii. Zaraz to naprawię.
Otóż Scott Tyler, brązowooki drań z amerykańskimi korzeniami. Idiota, przystojny, ale to nadal idiota. W telegraficznym skrócie mój jedyny były chłopak, znany powszechnie jako czerwonotyłkowaty Scott oraz zdradliwa szuja na pełny etat. W obecnych czasach, gdybym chociaż przez chwilę zaprzątała sobie nim głowę, pewnie zastanawiałabym się jak w ogóle mogłam być taka ślepa i z nim kiedyś być. Nie chciałam słuchać znajomych ( tak, wtedy miałam jeszcze znajomych ), którzy mówili, że jest kretynem, że mnie zdradza i wcale mu na mnie nie zależy. A ja? Ja byłam tak ślepo i naiwnie zauroczona, że z miejsca odsuwałam od siebie każdą złą myśl na jego temat. Znajomi odeszli, argumentując to tym, że nie chcą już więcej patrzeć jak on robi ze mną co chce, a do mnie nic nie trafia. Po krótkim czasie zostałam z niczym. Nie miałam znajomych, nie miałam chłopaka, który jak się okazało, regularnie mnie zdradzał z kilkoma innymi dziewczynami, a i moja godność oraz poczucie własnej wartości nie wykazywało najlepszej kondycji. Przez cały ten czas starałam się o tym wszystkim nie myśleć, ale teraz stał tu. Tuż przede mną. Byłam tego prawie pewna.
Na rozwianie dalszych wątpliwości nie musiałam długo czekać, ponieważ chłopak odwrócił się prosto w moją stronę. Rozum krzyczał: UCIEKAJ!!! Jednak głupie serce nie wiedzieć czemu, tańczyło cha-che. Czułam się jakbym zaraz miała dostać zawału, a nogi wrosły mi w posadzkę. Nie było odwrotu, nasze oczy się spotkały i nie dało się udawać, że się nie znamy. Kiedy w końcu udało mi się oderwać od podłoża, ruszyłam w jego stronę. Starałam się, żeby mój krok wyglądał na pewny, a wyraz twarzy wskazywał na chłodne opanowanie, a nie skrajny popłoch.
- Co ty tu robisz? - zapytałam beznamiętnie patrząc w jego duże, niemal okrągłe oczy.
- Przyjechałem do ciebie. - wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko. Myślałam, że zaraz się obudzę, albo ludzie wypełzną z kątów pomieszczenia, zaczną bić brawo i powiedzą, że jestem w ukrytej kamerze. Sytuacja była aż tak absurdalna.
- W dalszym ciągu nie wiem co tu robisz. - odparłam mierząc go zaciętym spojrzeniem. Emocje jakie się we mnie gotowały na jego widok, były nie do opisania. Mieszanka czegoś dziwnego, może sentymentu i wściekłości z nutą zawodu i rozżalenia. Od tamtego felernego dnia minęło trochę czasu, a smutek jaki mnie trawił zamienił się w złość i nieskrywaną niechęć do jego osoby, która wręcz kipiała, kiedy na niego patrzyłam.
- Dostałaś kwiaty ode mnie? - zapytał luźnym tonem, jak gdyby pytał o pogodę. Nie widziałam swojego wyrazu twarzy w tym właśnie magicznym momencie, ale zapewne musiał być ciekawy. Co jak co, ale oczy pewnie miałam jak dwie 5-cio złotówki. Nie mieściła mi się w głowie taka bezczelność.
- Niebywałe, masz tupet jak stąd do Los Angeles! - wysyczałam podchodząc bliżej, a resztki opanowania odpłynęły z mojej twarzy. - Skąd w ogóle wiedziałeś, że tu jestem?
- Od twoich rodziców, a konkretniej od mamy - rzucił pewnym siebie głosem, patrząc na swoje dłonie. Kolejny cios w moją małą biedną głowę. Zapomniałam, że moi rodzice wręcz uwielbiali Scotta i nie mogli mi darować, dlaczego z nim zerwałam. Taki mały szczegół, że zdradzał mnie na prawo i lewo. Poza tym idealny zięć, naprawdę polecam.
Powoli czułam, że to dla mnie zbyt wiele i mój mózg nie zniesie dzisiaj już niczego więcej. Wtedy przy moim boku pojawił się Neymar.
- Cześć. - odcisnął  na moim policzku powitalny pocałunek - My się chyba nie znamy. - powiedział obejmując mnie ramieniem i mierząc wzrokiem bruneta.
- To jest Scott, błąd mojej młodości. - wskazałam na chłopaka - Błędzie mojej młodości, to jest Neymar, moja druga połówka. - dałabym sobie rękę uciąć, że w tym momencie w tle leciała muzyka podobna do tych z westernów, a przynajmniej świetnie by się nadawała do tej sytuacji. Napięcie, które wytworzyło się w powietrzu było tak gęste, że można by je kroić plastikowym nożem. Skąd te wnioski? Pewnie z palców Brazylijczyka, które instynktownie coraz bardzie wbijały się w moje ramię. Chcąc uratować niezbędną mi do życia rękę, odsunęłam się o krok. - Życzę ci miłego pobytu, jeszcze milszego i szybszego powrotu i nie zatruwania mi dnia swoim widokiem. - rzuciłam, wyginając na moment usta w sztucznym uśmiechu, po czym złapałam swojego "dobermana" za dłoń i pociągnęłam w stronę wyjścia.
- Do zobaczenia! - krzyknął rozbawionym tonem chłopak, a w odpowiedzi otrzymał jedynie wysoko uniesiony środkowy palec.


*****

Pięknie, pięknie, pięknie.. Nie dość, że Bóg pokarał mnie obecnością Scotta, który nie wyzwalał we mnie absolutnie żadnej empatii, a wręcz żądze mordu, to jeszcze Katalończyk chodził przed ławką, na której siedziałam, w te i z powrotem z wkurzoną miną.
- Kto to do cholery jest?! - ryknął w końcu, a ja aż podskoczyłam uśpiona jego dotychczasowym spokojem.
- Jeśli powiem, że nikt, nie zabrzmi to dobrze, ale będzie to zgodne z prawdą. - odpowiedziałam dyplomatycznie podnosząc wzrok na chłopaka. Jednak wyraz jego twarzy mówił, że raczej moje oratorskie zdolności do niego nie przemawiają. Westchnęłam głośno. - Scott był moim pierwszym i jedynym chłopakiem jakiego miałam. Byłam naiwna i zakochana po uszy, ale okazało się, że nie był wart nawet najmniejszej cząstki moje uczucia, bo za bardzo kochał wszystkie inne dziewczyny. On potrafił dzielić swoje "uczucie" pomiędzy kilka, niestety ja tak nie potrafiłam i się rozstaliśmy. A teraz naprawdę nie wiem jak i po co się tu pojawił. - powiedziałam na jednym wydechu, splatając ze sobą nerwowo dłonie i bacznie obserwując reakcję Brazylijczyka na moje słowa. Stał naprzeciwko mnie z uniesionymi w górę brwiami i założonymi na pierś rękami. Jego postawa nie wróżyła nic dobrego, jednak i tym razem się myliłam. Bez słowa usiadł obok mnie i najzwyczajniej w świecie mnie do siebie przytulił.
- W porządku Mel, to przecież nie twoja wina, że tu przyjechał. - powiedział cicho i ucałował czubek mojej głowy, a ja wtuliłam się w niego mocno czując, że naprawdę mnie rozumie. Pomyśleć, że jeszcze niedawno byłam w stanie uwierzyć, że jest taki jak go opisują w mediach. To prawda, że jest szalonym, zakręconym i momentami chamskim człowiekiem, ale prawdą jest również to, że ma drugą twarz, zarezerwowaną dla osób, przy których może czuć się swobodnie. - Jest już późno, widzimy się jutro? - zapytał, a ja otrząsnęłam się z błogiego transu, uświadamiając sobie, że jeszcze chwila, a będę wracać na piechotę, bo John odjedzie beze mnie, a nie miałam już pieniędzy na taksówkę.
- Jutro z racji wolnego obiecałam pomóc Peggy w kuchni, bo dawno mnie tam nie było. - uśmiechnęłam się na samą myśl o spotkaniu z kobietą.
- Extra. Coś czuję, że jutro wpadnę osobiście podziękować za śniadanie. - Brazylijczyk roześmiał się i podniósł z miejsca. - Wskakuj. - nadstawił plecy, a ja wskoczyłam mu na barana, oplatając rękami jego szyję. Śmiejąc się na cały głos i zataczając parkowymi alejkami wreszcie dotarliśmy pod frontowe drzwi, w których na całe szczęście dopiero stał mój chrzestny.
- Kogo tu przywiało. - pokiwał głową w naszą stronę. - Masz szczęście młoda, że musiałem się trzy razy wracać do biura, bo już dawno bym odjechał. - skomentował wyłączając alarm w samochodzie.
- Szczęście mi sprzyja. - mrugnęłam do niego z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Jeszcze nic straconego, jak się nie pospieszysz to i tak odjadę. - wytknął mi język niczym małe dziecko i włożył teczkę z dokumentami na tylne siedzenie.
- Ney, obiecaj mi, że nie będziesz przejmować się obecnością tego marnego żartu Matki Natury. - odwróciłam się w stronę piłkarza, patrząc mu w czekoladowe oczy. - Żyjmy tak, jakby to był zwykły, bezimienny, hotelowy gość. - zaproponowałam niepewnym głosem. Chłopak wywrócił oczami i westchnął ciężko.
-  Postaram się, ale nie oczekuj cudów. - uniósł kąciki ust w górę, a ja złożyłam na nich krótki, pożegnalny pocałunek.
- Do jutra. - machnął do mnie dłonią, po czym wsunął obydwie ręce do kieszeni i czekał aż razem z Johnem zniknę za zakrętem, by znów pojawić się na nim jutro rano.


*****

Nadeszła upragniona sobota. Człowiek w wakacje naprawdę nie docenia weekendu, a w momencie, kiedy zaczyna chodzić do szkoły, wraca na klęczkach do jego uwielbienia, niczym syn marnotrawny. Tak samo było ze mną. Prawdziwym błogostanem było obudzić się samemu, bez irytującego budzika i wiedzieć, że przez cały dzień będę mogła robić to, na co będę mieć ochotę. Wykonałam poranną toaletę, ubrałam się, po czym w wyśmienitym nastroju zbiegłam na dół do kuchni. John siedział już przy stole, popijając czarną kawę, którą od czasu do czasu przegryzał maślanym rogalikiem.
- Jaki cudowny dzień.. - zanuciłam wieszając się na drzwiach od lodówki i wyciągając z niej naturalny jogurt.
- Chyba cię ktoś podmienił. Pierwszy raz od tygodnia widzę w tobie życie, a nie wieczne zombie. - skomentował mężczyzna grając we Fruit Ninja na swoim telefonie.
- Powiedział facet w nosem w telefonie przyrośniętym do ręki. - odgryzłam się siadając naprzeciwko i jedząc śniadanie. Po pół godzinie byliśmy już w drodze do hotelu. Cieszyłam się na samą myśl o powrocie do pracy chociaż na jeden dzień, ponieważ napawała mnie ona wielkim sentymentem. W końcu tak to się wszystko zaczęło.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, od razu pognałam przez hol, prosto do kuchni i rzuciłam się na Peggy z okrzykiem szczęścia.
- No no mała, kiedy ja cię widziałam. - roześmiała się, ściskając mnie przyjaźnie.
- Melduje się na służbę. - zasalutowałam, sięgając po fartuch wiszący na wieszaku przy wejściu.
- Od dawna suszę głowę Johnowi o kogoś do pomocy, ale jak widać mogę liczyć jedynie na twój wolontariat i dobre serce. - pokręciła głową z lekkim uśmiechem, po czym rzuciła we mnie ścierką.
- Zacznij od naczyń, bo po śniadaniu jest ich tyle, że sama się nie wyrobię, a później pomożesz mi z obiadem. - powiedziała zadowolona z faktu, że dzięki mojej obecności może na spokojnie zająć się czymś innym. Miała co prawda do pomocy kelnerów i kelnerki, ale była perfekcjonistką, więc każda nieuwaga z ich strony kończyła się natychmiastową eksmisją z kuchni. Byłam chyba jedyną osobą, która nie działała jej na nerwy. Nie chcąc tego zmieniać, zabrałam się za szorowanie talerzy. Zajęło mi to około półtorej godziny, po której nie czułam już swoich palców. Zakręciłam wodę i oparłam się o blat, rozmasowując dłonie. Była 12 i właśnie zaczęła mi się półgodzinna przerwa, jednak nie rwałam się do wychodzenia z "bezpiecznej strefy". Dlaczego? To proste, bo prawdopodobieństwo spotkania Scotta, który był niechlubnym sprawcą większości nieszczęść w moim życiu, wynosiło 98%. Skrupulatnie odpędzałam od siebie każdą myśl o jego osobie, jednak od wczoraj wciąż dręczyło mnie pytanie o powód jego przyjazdu i nagłe, niezdrowe zainteresowanie się moją osobą. Od momentu rozstania nie mieliśmy ze sobą kontaktu, nawet na święta, więc tym bardziej było dla mnie szokiem, jego pojawienie się znikąd i to jeszcze w Barcelonie. Po około 10 minutach postanowiłam wyjść na tył hotelu, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. W końcu siedzenie cały dzień w jednym pomieszczeniu, też nie było szalenie zdrowe. Pchnęłam ewakuacyjne drzwi od kuchni, przy okazji zostawiając koło kontenera worek ze śmieciami i ruszyłam powoli wzdłuż ściany budynku. Hotel był na tyle ogromny, że można było urządzić sobie tam naprawdę niezły spacer. Cisza, spokój, krzyki...?
Normalny człowiek pewnie by odszedł, ale ciekawska Mel oczywiście musi zrobić na odwrót. Tak więc podeszłam bliżej, chowając się za rogiem budynku, było to już przy części, na której czas mogą spędzać goście.
- Człowieku ty się słyszysz? - serce mi zamarło, ponieważ rozpoznałam nikogo innego jak Neymara.
- Pewnie, że się słyszę. Zobaczysz, jeszcze kilka dni i twoja kryształowo czysta Melisa rzuci cię dla mnie. Jak to się mówi, stara miłość nie rdzewieje, a dla mnie to bardzo bardzo dobrze. - drugą osobą był Scott. To połączenie nie mogło zwiastować niczego co skończy się dobrze. Zaciekawiona ich dialogiem, przywarłam do ściany i słuchałam uważnie każdego ich słowa.
- To się nie stanie, ona ma swój rozum i nie da się oszukać drugi raz.
- Jesteś tego taki pewien, jakbyś rzeczywiście ją znał. Jest tylko małą, naiwną dziewczynką, która pomoże mi zdobyć rozgłos, jeśli tylko ją o to poproszę. - ej..niefajnie. Trochę mnie zabolały te słowa, mimo że kiedyś takie stwierdzenie nie byłoby do końca fałszywe. Ale ja już dawno skończyłam z "małą, naiwną Mel". Postanowiłam wkroczyć, duma poniosła moje nogi za róg, ale to co zobaczyłam sprawiło, że szczęka opadła mi do samej podłogi. Pięść Brazylijczyka właśnie wylądowała na gładkim policzku Scotta. Pięść, pchnięcie, pchnięcie, pięść. Koniec tego!
- Stop! - krzyknęłam stanowczym głosem. Byłam tak zirytowana, że bez chwili zawahania wtargnęłam pomiędzy chłopaków, rozdzielając ich sprawnym rozepchnięciem ramionami. Złapałam jednego i drugiego za koszulkę i pociągnęłam w stronę przejścia do kuchni. - Jesteście obydwaj dziecinni i niepoważni! Ty, jesteś największą, interesowną kreaturą jaką znam, pomarzyć możesz, że moim kosztem wypromujesz się jako model. Nie chcę cię już nigdy oglądać na oczy. - zwróciłam się z niekrytą już pogardą w stronę Scotta. - A ty, jak mogłeś być tak głupi i dać mu się sprowokować?! - ryknęłam na piłkarza, którego policzek bił czerwienią na kilometr. Czy wszyscy faceci są tacy bezmyślni? Bezceremonialnie wepchnęłam ich do kuchni i pokazałam dwa stołki oddalone od siebie na szerokość pomieszczenia. Otworzyłam zamrażalnik i wyjęłam z niego dwa woreczki lodu. Jedną rzuciłam w bruneta, natomiast drugą przyłożyłam do policzka '11'. Poparzyłam na nich i uniosłam oczy do nieba. Absurd poganiał absurd. Pierwszy raz biło się o mnie dwóch chłopaków, a ja jakoś nie czułam tej wewnętrznej dumy i ekscytacji, o jakiej podobno marzy każda nastolatka. Dziwny ze mnie egzemplarz. Barcelona była magicznym miejscem, ale intensywność i tempo zdarzeń jakie się tu rozgrywały przyprawiały mnie o zawroty głowy. W którym innym, normalnym miejscu w ciągu jednego dnia zadziało by się aż tyle "ciekawych" rzeczy? Życie tutaj było jak z filmu, z taką o tyle różnicą, że nikt nie znał scenariusza.
- Żeby mi się to już nigdy nie powtórzyło. - powiedziałam sucho patrząc to na jednego, to na drugiego. Przytaknęli bez słowa, a ja wiedziałam, że mimo wszystko nie mogę im wierzyć.



* - w wolnym tłumaczeniu z hiszpańskiego "Wracaj skąd przyszłaś".


Jejku, chyba teraz każdą notkę powinnam zaczynać od przeprosin. :( Na pytanie czy żyję, odpowiadam : żyję, chociaż wszyscy wokoło są na dobrej drodze, żeby mnie wykończyć. Aktualnie brak czasu dopada mnie bardziej niż zwykle, stąd opóźnienia w dodaniu kolejnego rozdziału. Obiecuję poprawę. ;)
Napiszę, żeby nie było wątpliwości. Przepraszam z góry za wszelkie literówki, ale niestety zazwyczaj, kiedy dodaje rozdziały jestem już skrajnie nieprzytomna i moje ledwo otwarte oczy nie wyłapują tego typu mankamentów. Oczywiście będę się starać, żeby było ich jak najmniej, albo nie było ich wcale, ale jestem tylko człowiekiem i liczę na zrozumienie z Waszej strony w tym temacie ;)

Bardzo mi miło czytając wasze komentarze, cieszę się, że podoba wam się moja skromna twórczość i mam nadzieję, że nigdy nie dam wam powodu, do tego, żebyście zmienili zdanie ;)
Co do rozdziału, to pozostawiam go Waszej ocenie. Ja nie mam o nim osobiście zdania, bo tworzony był w totalnym chaosie :)
Zapraszam: Czytajcie, komentujcie, zaglądajcie, uśmiechajcie się i do napisanie niedługo :)

<3

czwartek, 9 października 2014

15. A kogo się spodziewałeś? Cristiano Ronaldo?

Dni mijały, a ja musiałam przyznać się sama przed sobą, że czegoś mi brakuje. To upierdliwe przeświadczenie nie dawało mi spokoju. Nie mogłam spać, nie mogłam leżeć, nie mogłam siedzieć, jeść, myśleć, nie mówiąc już absolutnie o niczym produktywnym. Snułam się z kąta w kąt nie dopuszczając do siebie myśli, że owym brakującym czynnikiem może być pewien brązowooki Brazylijczyk. Ciężko oszukiwać innych, ale samą siebie to już zakrawa o szczyty masochizmu. Postanowiłam to zakończyć po dwóch dniach, zaraz po tym jak zorientowałam się, że jestem nie do zniesienia dla samej siebie i wszelakiego otoczenia. Drżącymi palcami wystukałam numer piłkarza na ekranie telefonu. Szybko przywołałam się do porządku, w końcu to nie ja powinnam się denerwować i stresować. To nie ja nabroiłam. Jednak po pierwszym sygnale pozorny spokój uleciał ze mnie z prędkością światła, a zastąpiła go niewytłumaczalna panika i popłoch w głowie, który plątał mi język. Mel Henderson per Góra Lodowa, właśnie zaczęła topnieć. Apogeum mojego roztopu była ciepła barwa głosu w słuchawce, którą usłyszałam po czwartym sygnale.
- Cześć Mel. - podświadomie uśmiech wkradł się na moje usta. Teraz już nie było odwrotu, teraz już wiedziałam co chcę, muszę i powinnam zrobić.
- Cześć Ney. - odpowiedziałam najmilej jak potrafiłam - Chciałabym się z tobą zobaczyć. - wypaliłam po chwili krępującej ciszy, w obawie, że chłopak zaraz się rozłączy. - Pomyślałam, że warto byłoby ze sobą porozmawiać. Nie chcę tego zostawić w takiej postaci w jakiej wszystko jest teraz. Nie odpowiada mi to. - dodałam już spokojnym, jednak ciągle zdecydowanym głosem.
- W porządku. Przyjedź do hotelu, zobaczymy się po treningu. - odpowiedział, jednak wyczułam pewną sztywność i chłodną oficjalność w jego głosie. Nie wiem jak nazwać uczucie, które nagle mnie ogarnęło. Chyba najlepszym stwierdzeniem, będzie powiedzenie, że zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Poczułam się nieswojo.
- Będę na pewno. Do zobaczenia. - odpowiedziałam nieco zbita z tropu jego zachowaniem.
- Do zobaczenia. - rzucił tylko i pierwszy się rozłączył. Rozumiecie? PIERWSZY! Cholera jasna.. A co jeśli teraz to on stwierdził, że nie ma sensu się ciągle przede mną płaszczyć, skoro jestem taka nieubłagana? Co jeśli dał sobie spokój i uznał, że nie warto inwestować ani krzty więcej swoich nerwów i czasu w ten związek, czy jakąkolwiek znajomość? Co jeśli zbyt długo się na niego dąsałam?
Nie.
Czekaj, Mel.
Chwileczka.
To on zachował się źle. Mam pełne prawo się na niego wściekać i to dokładnie tyle ile uznam za stosowne. Jeśli sobie odpuścił to trudno. Nie znaczy to nic innego, jak tylko to, że jest niedojrzały i nie jest w stanie przyznać się do swoich błędów. Może wcale nie uznaje tego za błąd, wcale nie żałuje. Może nie zamierza przewartościowywać swojego życia i nie jestem warta zmian.
Nie.
Koniec.
Mel, zaczynasz bredzić.
Ostatnio coraz częściej kłóciłam się ze swoim sumieniem, niczym bohaterka amerykańskich filmów dla nastolatek. Jednak ja nie grałam w filmie, a kłótnie z samym sobą w realnym świecie wcale nie wróżyły niczego dobrego.
Nie pozostało mi nic innego jak tylko przebranie się w normalne, ludzkie ubrania i wypełźnięcie ze swojej pustelni rozpaczy na światło dzienne. O 19.30 zamówiłam taksówkę i pojechałam prosto do hotelu. John jeszcze pracował, także nie musiałam martwić się o powrotny transport, mimo że pewnie mój widok będzie dla niego nie lada niespodzianką. Oczywiście jako wyrodna chrześnica nic mu nie powiedziałam o problemach z Neymarem. Nie chciałam go martwić, chociaż wiedziałam, że to jedynie wymówka dla samolubnego "Poradzę sobie sama". Bardziej niż ukrywanie prawdy i kłopotów ucieszyłoby go gdyby o nich wiedział i mógł chociaż spróbować pomóc. Wiedziałam o tym, jednak wewnętrzny poziom nastoletniej rebelii kategorycznie zabraniał mi powiedzieć wujkowi o tym, co zaszło w Madrycie. Nie miałam wyjścia, musiałam milczeć. A teraz jechałam sama do hotelu, denerwując się jak nigdy przedtem. Sama. Bez żadnego wsparcia. Z nastoletnią rebelią, która właśnie zrobiła sobie obiadową przerwę.


*****

Siedziałam na kanapie w hotelowym lobby, nerwowo stukając palcami w wolne miejsce obok mnie. Co i raz patrzyłam na wielki zegar, poganiając w myślach wskazówki, które jak na złość wlokły się w niemiłosiernie powolnym tempie.
- O! Cześć mała! - na dźwięk głosu za plecami podskoczyłam jak oparzona. Osobą, która wyrwała mnie w transu był Xavi, który nie czekając na zaproszenie rozsiadł się wygodnie po mojej prawej stronie.
- Cześć cześć. - odpowiedziałam łapiąc uciekający z przerażenia oddech. - Już po treningu? - zapytałam mimochodem, zakładając nogę na nogę. Miało to wyglądać nonszalancko, jak gdybym zadała to pytanie przypadkiem, iście grzecznościowo, a nie wyczekiwała na któregoś z piłkarzy jak wariatka od pół godziny. Zdrętwiałe pośladki były tego najlepszym dowodem, jednak na całe moje szczęście, nikt nie mógł ich teraz zobaczyć.
- Tak, reszta jeszcze wypakowywuje jakieś swoje graty, bo autokar jedzie na przegląd. - powiedział i spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem. Zapanowała niezręczna cisza, nie wiedziałam właściwie o co mogłabym się go zapytać. Ratując sytuację to on pierwszy się odezwał. - Co myślisz o całej sprawie? - zapytał, a jego słowa totalnie wybiły mnie z rytmu.
- Jakiej sprawie? - odparłam powoli, widząc jak '6' bacznie mi się przygląda.
- O transferze Neymara do Realu Madryt... - odpowiedział powoli, jakby rozbrajał bombę. W sumie z tym porównaniem dużo się nie pomyliłam, bo czułam jakby coś we mnie wybuchło.
- Jakim transferze?! - prawie krzyknęłam podrywając się do góry i odwracając się w jego stronę. Straciłam resztki spokoju. Opanowałam jednak emocje ze względu na kilkanaście par oczu należących do hotelowych gości, którzy aktualnie się w nas wpatrywali, widocznie szukając sensacji. Xavi pociągnęła mnie z powrotem w dół za rękę zniżając głos do szeptu.
- Ney nic ci nie powiedział? - zapytał, a jego oczy się rozszerzyły. Widziałam w nich panikę.
- A czy wyglądam jakbym coś wiedziała? - syknęłam patrząc na niego zbolałym jednak nadal ostrym i pełnym godności spojrzeniem.
- Mel, przepraszam. Nie powinienem ci tego mówić. Sam pewnie chciał ci to powiedzieć osobiście. - Katalończyk podrapał się nerwowo po głowie, świadomy tego, że właśnie podpalił lont, czym samym dokonał zagłady wszystkiego co znajdowało się w promieniu kilkunastu kilometrów.
- Albo chciał albo nie chciał. Nic nie szkodzi Xav, naprawdę nic się nie stało. - powiedziałam, po czym uniosłam się z miejsca, tym razem w pełni spokojnie i opanowanie. Bez żadnych więcej zbędnych słów ruszyłam przed siebie do tylnego wyjścia z hotelu. Nie chciałam już rozmawiać z Brazylijczykiem. Miałam gdzieś cały ten cyrk. Wiedziałam, że ucieczka niczego nie załatwi, ale to co usłyszałam zabolało mnie wystarczająco, żeby na dziś mieć dość. Z podkulonym ogonem wróciłam do domu, by z powrotem zaszyć się w pokoju i pomstować na całe zło i niesprawiedliwość tego świata.


*****

Wieczór spędziłam skulona na kanapie z kubkiem gorącej herbaty ogrzewającym przyjemnie moje dłonie. Telewizor grał bez celu, bo i tak nie zwracałam na niego uwagi. Wpatrywałam się w rozświetlony ekran telefonu, który po kilku nieodebranych z kolei połączeniach zgasł i już się nie zapalił. Byłam wstrząśnięta tym co usłyszałam od Xaviego. Jak on mógł nawet rozważać coś takiego! Byłby w stanie opuścić Barcelonę gdyby zaproponowali mu odpowiednią sumę pieniędzy? Odchodząc do Blaugrany powiedział, ze realizuje marzenia..teraz jedynie czek. Byłam rozczarowana.
Usłyszałam szczęk przekręcanego klucza i mimowolnie spojrzałam w stronę drzwi.
- Już jestem! - zawołał John od progu. Machnęłam do niego ręką nie odzywając się przy tym ani słowem. Podskoczyłam na kanapie kiedy opadł po drugiej stronie zajmując dwa siedzenia na raz. - Co jesteś taka niewyraźna? Źle się czujesz? - zmierzył mnie istnie zatroskanym spojrzeniem na co uniosłam do góry brwi.
- Wszystko w porządku. To, że nie jestem taka rozwrzeszczana jak zwykle to nie znaczy, że od razu trzeba wzywać do mnie lekarza. - wykrzywiłam usta w lekkim uśmiechu patrząc ukradkiem na telefon.
- Byłaś dzisiaj w hotelu? Neymar cię szukał.. - zaczął ponownie nie odpuszczając tematu. Z początku chciałam go zignorować, jednak wiedziałam, że on tak łatwo nie odpuści. Tym bardziej, że odkąd wróciliśmy z Madrytu zbywałam go lakonicznymi odpowiedziami, które zupełnie niczego nie wyjaśniały.
- Byłam. - westchnęłam w końcu - Ale nie spotkałam się z Neyem..
- Już od dawna widać, że coś między wami nie gra.. Prawie w ogóle się nie widzicie, a wcześniej? Wcześniej nie dało się was od siebie opędzić. Przecież do tej pory pamiętam jak musiałem dobre 5 razy jednego wieczora wyrzucać go z twojego pokoju, żeby wreszcie wrócił do hotelu. - mężczyzna uśmiechnął się wesoło na myśl o tamtym zdarzeniu. Przymknęłam oczy, a na moje usta wpełzł błogi grymas. Też to pamiętałam, dobrze jak nic innego. Brazylijczyk wybitnie nie mógł się wtedy wybrać w drogę powrotną i kombinował jak tylko mógł, żeby zostać w naszym domu jak najdłużej. Wchodził tylnymi drzwiami, przez balkon, próbował przez okno, siedział na trawniku, dopóki John nie zaczął w niego ciskać przez okno wszystkim co aktualnie miał pod ręką. W takich chwilach jak tamta, życie przypominało sielankę i nic bym w nim nie zmieniła. Kto by pomyślał, że w przeciągu kilku dni wszystko się zmieni.
- Dostał propozycję przejścia do Realu. Podobno na poważnie ją rozważa. - wyrzuciłam z siebie jednym tchem te dwa, proste i niezbyt ambitne zdania. Jednak to wystarczyło wujowi do tego, żeby dorobić sobie milion teorii na ten temat. Spojrzałam na niego wzrokiem, który błagał o przemilczenie tej sprawy. Nie chciałam, żeby zaczął pytać. Nie chciałam się nad tym zastanawiać. Nie chciałam się rozkleić i zacząć wylewać prze nim wszystkie swoje żale. To było niedorzeczne.
- Nie wiem co ci mam właściwie powiedzieć.. - mężczyzna podrapał się po bujnej czuprynie. - Nie siedzę mu w głowie i nie wiem co myśli, ale pamiętaj, że na razie to tylko propozycja. Nie podpisał na razie żadnego cyrografu, więc nie masz się co martwić. Może z nim po prostu o tym porozmawiaj? - zaproponował nieśmiało, ale widząc moją minę od razu zrezygnował z tego pomysłu rozkładając bezradnie ręce.
- Wykluczone. - odparłam sucho na myśl o Brazylijczyku. Jego czyny coraz bardziej świadczyły tylko o tym, że nigdy nie traktował mnie poważnie. Nie warto było się dla mnie starać, zmieniać, a teraz kiedy wypadałoby sobie wiele rzeczy wyjaśnić i podbudować nieco związek, on ucieka. Woli zostawić wszystko tak jak jest, żeby umarło śmiercią naturalną, niż powalczyć o coś więcej.
- To może jedź sobie na Camp Nou, teraz powinno tam być pusto. - spojrzał na zegarek, a ja na niego z wielkim pytajnikiem wymalowanym na twarzy - No co? Potrenujesz, pobiegasz, rozładujesz emocje, wyżyjesz się na piłce, a nie na pierwszej lepszej osobie, tu patrz: pewnie na mnie.. - powiedział wystukując już na ekranie wielkiego telefonu numer Luisa.
Nie mam pojęcia jak to się stało, ale niecałe 15 minut później siedziałam na miejscu pasażera w samochodzie Johna i właśnie jechaliśmy na stadion. Ściskałam między palcami pasek od sportowej torby, która teraz spoczywała pod moimi nogami. Patrzyłam tępo przed siebie, nie odzywając się ani słowem. Stukałam opuszkami palców o swoją nogę w rytm muzyki udając, że jej słucham. W rzeczywistości jednak, było inaczej. Moje myśli nieubłaganie krążyły wokół brązowookiego piłkarza ( i nie był to wcale Messi - dodam tak dla spokoju niektórych ). - Mel? - usłyszałam wysiadając z samochodu.
- Tak? - odwróciłam się do chrzestnego z uniesioną w oczekiwaniu brwią.
- Weź coś zrób ze sobą bo wyglądasz jak chodzące zombi - wyszczerzył zęby w uśmiechu w stylu "Już wysiadłaś, mogę mówić co chcę, bo i tak mi nic nie zrobisz".
- Dzięki John, też cię kocham. - odpowiedziałam tonem ociekającym pretensją po czym wytknęłam mu język i odwracając się na pięcie ruszyłam w stronę stadionu Barcelony. Przy wejściu iście magiczna sytuacja sprawiła, że wystarczyło jedynie nazwisko trenera Blaugrany, aby traktowali mnie jak królową. Weszłam do szatni i powoli przebrałam się w wygodny strój, założyłam ochraniacze na kolana i związałam długie włosy w koński ogon. Kroczyłam ciemnym korytarzem próbując wyzwolić w sobie jakieś emocje. Jednak kiedy przekroczyłam próg, a moje nogi stanęły na murawie, emocje przywędrowały same. Przywędrowały to też chyba niezbyt dobre słowo. Wpadły we mnie niczym rozpędzony pociąg. Na ogromnym boisku poruszała się postać, która z mojej perspektywy była jedynie niewyraźną plamką. Ten niewyraźny kształt wystarczył mi, żeby rozpoznać w nim Neymara. Błyskawicznie wskoczyłam do przejścia na trybuny i ukryłam się za bandą, siadając na "podłodze". Przecież stadion miał być pusty! Zabije Johna! Jak Boga kocham, jak tylko wrócę do domu.. Najpierw przecież potrzebuje go, żeby mnie tam przywiózł.. Minuty płynęły, a ja planowałam w głowie coraz to różniejsze plany zemsty na wujku i prawdopodobnie trenerze, za współudział w tym cyrku. Dziecinnym było ukrywanie się, ale nic nie mogłam poradzić na to, że było to pierwotną reakcją mojego organizmu na widok chłopaka. Szał ciał, działa na kobiety tak, że aż chowają się po kątach. Muszę stąd wstać, bo dostanę wilka.. I wtedy właśnie to się stało. Pełne objawienie i kwintesencja gracji w wykonaniu Melisy Henderson, początkującego słonia w cyrkowej trupie. A mianowicie, wstałam po cichutku, a później było tylko gorzej. Próbując przemknąć w dół, zahaczyłam o wystającą odnogę ławki i runęłam jak długa, powodując przy tym tyle huku, że chyba John mnie usłyszał w domu. Pusty stadion miał niesamowitą akustykę, więc najmniejsze kichnięcie brzmiało jak lawina kamieni, a co dopiero taki rumor.
- Kto tu jest? - usłyszałam Brazylijczyka i zaklełam pod nosem. - Ja cię słyszę, pokaż się. - powtórzył, a jego głos był coraz bliżej. Oparłam się plecami o wewnętrzną stronę bandy. I co ja teraz do cholery zrobię?! - Przyszedłeś mnie podglądać?
- Nie. Zagrać. - wyrwało mi się w automatycznej samoobronie, zanim zdążyłam w jakikolwiek sposób powstrzymać swój język do pomagania sytuacji stać się coraz "lepszą".
- Grasz w nogę? Jesteś facetem, bo masz trochę cienki głos? - usłyszałam kolejne pytania i przymknęłam oczy, stukając głową o panel za mną.
- Tak gram. Pewnie nawet lepiej od ciebie. - odpowiedziałam po raz kolejny, stukając się jednocześnie dłonią w czoło. Ohh zamknij się Mel, zamknij się wreszcie!
- To może to sprawdzimy? - usłyszałam nieco rozbawiony ton głosu chłopaka, który luźno sobie gawędził z perspektywy przypadkowych osób trzecich, sam ze sobą.
- Co tu robisz o tej godzinie? - odbiłam piłeczkę chcąc zejść z tematu mojej tożsamości.
- Rozmyślam. Rozładowuje stres. Skiepściłem ostatnio kilka ważnych spraw i myślę co z tym dalej zrobić. - głupota bo głupota, ale serce zatrzepotało mi w piersi, jakbym nie miała tam narządów a stado gołębi. - Zachowywałem się jak idiota, zraniłem osobę na której mi zależy i teraz nawet nie chce mnie widzieć. Wiem, że cokolwiek bym zrobił ona i tak nie będzie chciała ze mną rozmawiać. - chwileczkę, dlaczego on mi to wszystko mówi? Przecież jestem potencjalnie obcym osobnikiem o nieokreślonej płci i profesji. A co jeśli byłabym paparazzo albo płatnym mordercą? On jest naprawdę niepoważny.
- A żałujesz? - nie mogąc się powstrzymać i napawając się anonimowością, zadałam dręczące mnie od dawna pytanie.
- Czy żałuje, że z nią jestem? Ani przez chwilę. Czy żałuję, że dałem ciała? W każdej minucie, kiedy jestem bez niej. - odpowiedział, a moje głupie, oszalałe hormony najchętniej w tym momencie rzuciłyby mu się na szyję i zacałowały go na śmierć. STOP. To tylko hormony, trzeba też dopuścić do głosu resztki rozumu. - Jak myślisz, wybaczy mi kiedyś? - zabrzmiało to tak szczerze, że nie miałam złudzeń, że było to najprawdziwszą prawdą. Głupiemu sercu zepsuł się system chłodzenia, bo czułam jak topnieje z każdą sekundą napięcia, gdy wiedziałam, że stoi tak niedaleko mnie i naprawdę żałuje. Że naprawdę mu zależy. Albo zależało.
- Myślę, że tak. Jak kocha to wybaczy, choćbyś był największym kretynem na ziemi. - uśmiechnęłam się pod nosem, czując w środku ulgę, jakiej nie miałam sposobności doświadczyć w ostatnim czasie.
- A jak myślisz, kiedy się to stanie? - zapytał powoli.
- Choćby i teraz. - powiedziałam. Nie wytrzymałam i podniosłam się do pionu, patrząc prosto na Brazylijczyka.
- Mel... - jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- A kogo się spodziewałeś? Cristiano Ronaldo? - roześmiałam się i zeszłam z trybun, a piłkarz porwał mnie z ostatniego schodka i zamknął w swoich ramionach, wirując wokół własnej osi. Mój świat kręcił się tylko wokół niego, nie czułam gruntu pod nogami. Dosłownie i w przenośni. Ale mimo wszystko było to wspaniałe uczucie.
- Skąd wiedziałeś, że to ja? - spytałam przyglądając mu się uważnie. - Przecież musiałeś wiedzieć, nie opowiadałbyś tego wszystkiego obcej osobie.
- Zorientowałem się po tym, jak powiedziałaś z taką zaciętością w głosie, że grasz lepiej ode mnie. - chłopak roześmiał się wesoło, targając mi dłonią włosy - A kiedy nazwałaś mnie "największym kretynem na świecie", to już byłem pewny, że to ty. - dodał, a ja nie mogłam pohamować uśmiechu, który coraz szerzej rozciągał moje usta. Było w tym trochę prawdy, nikt inny nie miałby takiego tupetu tak do niego mówić. Ja jakoś nigdy nie czułam tej krępacji i może właśnie to czyniło mnie wyjątkową..?
- Hmm nie można zaprzeczać faktom. - powiedziałam z uśmiechem, ale emocje delikatnie ze mnie uleciały, ponieważ uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie wszystko zostało wyjaśnione. Została ostatnia, najgorsza kwestia.
- Co z transferem? - zapytałam i widząc jego zaskoczoną minę, dodałam - Xavi mi powiedział.
- Nic. - odparł wzruszając ramionami.
- Jak to nic? - uniosłam do góry brwi, wpatrując się w niego uważnie.
- Po prostu NIC. Nie zamierzam opuszczać Barcelony. Za żadne pieniądze. Nie opuściłbym Blaugrany ani tym bardziej ciebie. - powiedział unosząc kąciki ust w jeden z jego firmowych, uroczych uśmiechów.
- Ale rozważałeś taką opcję? - wiedziałam, że zabijam cały romantyzm sytuacji, ale miałam to w nosie. Jeszcze przed chwilą skakaliśmy sobie do gardeł, a ja chciałam wiedzieć wszystko.
- Wiesz, rozważałem. Ale tylko przez chwilę. Uznawałem to za dobre wyjście, żeby usunąć się z twojego życia. Nie musiałabyś mnie wtedy regularnie oglądać. Tchórzyłem, chciałem uciekać, ale w końcu zorientowałem się, że to nie jest rozwiązanie. - odpowiedział przybierając poważny ton, o który szczerze bym go nie podejrzewała. No proszę, Neymar kiedy chce to potrafi być dojrzały i opanowany. Niebywałe.
- Zostajesz w Barcelonie, choćbym nie wiem jak cię znienawidziła. - uśmiechnęłam się do niego, nie było to w końcu takim awykonalnym zadaniem. Z jego zdolnościami do pakowania się w kłopoty i różnego rodzaju głupie sytuacje, było to wysoce prawdopodobne, że zdarzy się tak nawet w przeciągu następnego miesiąca. Odwzajemnił uśmiech i uniósł mnie w górę, jednocześnie składając na moich ustach delikatny, czuły pocałunek.
Gołębie trzepoczące wewnątrz mnie, łaskotały mnie od środka i prawdopodobnie skrzydłami poturbowały motylki, które zadomowiły się w moim brzuchu. Jednak miałam to gdzieś, sielanka wróciła i tylko to się liczyło.



Na początku wypada przeprosić za to, że kazałam Wam tyle czekać na kolejny rozdział. :*
Publicznie proszę o wybaczenie i mam nadzieję, że nie spisaliście tego opowiadania na straty ;)
Niestety szkoła, prawo jazdy, masa nauki i ful zajęć pozalekcyjnych robi swoje i jak widać, jeśli nie piszę nocami to w dzień nie mam czasu. Także mam nadzieję, że będziecie łaskawi, a powyższy odcinek chociaż trochę wynagrodzi Wam czekanie ;)
Mam nadzieję, że było warto.
Czekam na opinie i może jakieś sugestie co do rozwoju dalszej akcji..? :)
Kolejna część niedługo ;)

<3