niedziela, 23 listopada 2014

19. Jakim cudem wszystko się tak cholernie skomplikowało?

Nie wiedzieć czemu, dziwnym zrządzeniem losu, Scott Tyler wyjechał z Barcelony w ciągu kilku następnych dni po incydencie pod szpitalem. Nie żebym była z siebie jakoś wybitnie dumna, czy coś, ale muszę przyznać, że pierwszy raz od bardzo dawna, zaimponowałam sama sobie. Do tej pory, jedynie wydawałam się być wyluzowana, pewna siebie, zbuntowana, jednak moje czyny nie odzwierciedlały przyklejonej do twarzy maski. Wewnątrz wciąż byłam zwykłym, szarym, nieważnym Kopciuszkiem, który codziennie walczył ze swoją koszmarnie niską samooceną. Może nikt by się nie spodziewał, ale Mel Henderson jest w rzeczywistości zakompleksioną nastolatką, która ma problemy z całym światem i sama ze sobą. Taka oto ja, taka sama jak miliony innych. Jednak ciągle było coś, co wyróżniało mnie spośród tych wspomnianych milionów. ON. Jeden z najlepszych piłkarzy na świecie. Z oliwkową cerą, o intensywnym spojrzeniu brązowych oczu, ze śnieżnobiałym uśmiechem. Neymar. Jedyne światełko w tunelu, w którym się znalazłam.


*****


Dni mijały, a każdy wyglądał dokładnie tak samo. Rano szłam do szkoły, a prosto po szkole szłam do piłkarza, który do końca tygodnia miał zostać w szpitalu. Wieczory natomiast zazwyczaj spędzałam śpiąc z głową na książce. Nie przypuszczałam, że taka ilość czasu poza domem na raz i to codziennie, może być tak wykańczająca. Był czwartek późnym popołudniem, a ja wyjątkowo pojawiłam się wcześniej niż John. Opadłam na kanapę i włączyłam telewizor. Jakoś nie miałam melodii na naukę, więc zadowoliłam się pierwszym lepszym sitcomem, wmawiając samej sobie, że wybitnie mnie to interesuje. W rzeczywistości, po prostu byłam tak zmęczona, że nie chciało mi się nawet iść do siebie na górę do pokoju. Rozbrzmiał dzwonek mojego telefonu. Z jękiem zawodu, że muszę wygramolić się z dopiero co ułożonego "kokonu" z koca, sprawdziłam kto postanowił zawrócić mi głowę w ten piękny wieczór. Leo. Odebrałam.
- Cześć Mel, nie przeszkadzam?
- Cześć Leoś, nigdy nie przeszkadzasz. - powiedziałam, a delikatny uśmiech zabłądził na moich wargach - Właściwie to nawet nie masz w czym przeszkadzać, bo siedzę w domu i totalnie nie wiem co ze sobą zrobić. - dodałam unosząc nogi do góry i przyglądając się im z pozornym zainteresowaniem. Nigdy nie potrafiłam normalnie rozmawiać przez telefon, zawsze byłam powykrzywiana jak chiński paragraf. Alex nawet śmiał się, że chyba tworzę własną telefoniczną jogę. Coś w tym było. A tak już wspominając sobie brata, to wypadałoby się do niego odezwać. Muszę to gdzieś zapisać, żeby nie zapomnieć jak zwykle.
- Może do ciebie wpadnę? Bo też właściwie nie mam nic do roboty. Chłopakom zachciało się imprezy, a ja jakoś nie miałem nastroju, więc zostałem w hotelu i jak ten frajer siedzę sam i oglądam przypadkowe programy w telewizji.
- Dzięki. - rzuciłam marszcząc brwi. Ładnie mnie podsumował, nie ma co - Tak się składa frajerze, że właśnie dzwonisz do drugiego takiego samego frajera - roześmiałam się, a piłkarz o kilku sekundach zrobił to samo.
- W takim razie, będę za pół godziny. - powiedział, a ja podniosłam się do pozycji siedzącej.
- Tylko nie z pustymi rękami. - zarządziłam z uśmiechem i zakończyłam połączenie. To miłe, że o mnie pomyślał. Nawet jeśli przypadkiem odkrył, że umieram z nudów, tylko dlatego, że sam się nudził. Jak to zawsze mówił mój poczciwy, stary Johny: Nieważne zaplecze, ważne intencje. Czasami naprawdę przemawiała przez niego jakaś pradawna mądrość, o którą szczerze bym go raczej na co dzień nie posądzała. Jak to gdzieś kiedyś czytałam, mówił jak stary Indianin. W sumie, gdyby dowiedział się, że nazywam go starym, to mi raczej się zestarzeć już by chyba nie było dane. Na nagrobku napisaliby : Z niewyparzonym językiem się urodziła, przez niewyparzony język zginęła. Co prawda totalnie nie mam pojęcia jak brzmiałoby to po hiszpańsku, ale wtedy to nie byłby już mój problem.
Siedziałam w ciszy, ponieważ telewizor nadal był przyciszony, po tym jak rozmawiałam przez telefon. Moje myśli błądziły luźno po wszystkich zakamarkach moich szarych komórek. Usłyszałam skrzypienie furtki przed domem. Czyżby to Messi? Spojrzałam na zegarek. 15 minut to jednak trochę zbyt mało, żeby się zebrać, przyjechać i nie zapominajmy o obowiązkowym odwiedzeniu sklepu. Powoli podniosłam się z kanapy i podeszłam do ściany działowej oddzielającej salon i kuchnię, obok której znajdowały się drzwi wejściowe. Cisza. Może coś mi się przesłyszało. Głuchostuki. Paranoja. Wszystkie opcje bardzo możliwe.  Nagle usłyszałam przeraźliwy dźwięk. Wszędzie było pełno szkła. Krzyknęłam. Jedynie to, że zdążyłam zasłonić twarz w odpowiednim momencie uratowało mnie od trwałego oszpecenia. Sparaliżowana strachem, powoli się wyprostowałam. Letnią firanką targał wieczorny wiatr, a w miejscu, gdzie do tej pory znajdowało się wielkie okno, ziała jedynie wielka dziura. Cała reszta znajdowała się na podłodze i moich włosach. Obok mnie, na podłodze leżał spory kamień z przywiązanym skrawkiem papieru. Schyliłam się ostrożnie miętosząc w palcach białą kartkę. "WYJEDŹ Z BARCELONY. W PRZECIWNYM RAZIE POŻAŁUJESZ.". Napisane drukowanymi literami, na komputerze. Zamarłam patrząc na wiadomość, którą trzymałam w dłoniach. Ponownie słysząc szelest, wcisnęłam ją do kieszeni. Miałam ochotę wybiec z domu, uciec od tego miejsca jak najdalej tylko mogłam, jednak prędko się opanowałam. Było oczywistym, że nie mogłam tego zrobić, ponieważ ten, kto to zrobił zapewne nadal był na zewnątrz. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. A co jeśli zaraz wejdzie przez to okno do środka..? Ktoś zaczął szarpać za klamkę. Myślałam, że umrę. Zadzwoniła moja komórka. Odebrałam drżącymi dłońmi, podtrzymując ją przy uchu.
- Nic ci nie jest? Otwórz, stoję pod drzwiami. - tym razem to naprawdę był Leo. Nie rozłączając się, tak aby wciąż słyszeć jego głos i upewnić się, że to na pewno on stoi po drugiej stronie, podeszłam i zwolniłam zamek. Piłkarz wpadł do środka rozglądając się po pomieszczeniu. Nie myśląc długo, wtuliłam się w niego, a po moich policzkach popłynęły słone łzy. Miałam wrażenie, że kartka w kieszeni zaraz wypali mi w niej dziurę. Brunet odsunął mnie na długość ramion i popatrzył mi prosto w oczy. - Co się stało? Słyszałem krzyki - zapytał, a w jego oczach malowała się troska, strach i zdezorientowanie.
- Nie mam pojęcia. - chlipnęłam żałośnie. No jak Boga kocham, a kocham bardzo, nigdy nie przypuszczałam, że będę zmuszona zachowywać się jakbym grała w kiepskim dramacie. Nie myślałam, że kiedykolwiek, cokolwiek sprawi, że będę roztrzęsiona, niczym mała, zagubiona owieczka. - Usłyszałam kogoś na zewnątrz, najpierw myślałam, że to ty, podeszłam bliżej i później ktoś kto był na zewnątrz zbił szybę kamieniem. - niemalże wypluwałam z siebie słowa, skrzętnie omijając temat wiadomości.
- Nikogo nie widziałem.. - szepnął, wracając myślami zapewne do momentu, w którym pojawił się pod moim domem. - Masz szkło we włosach.. - powiedział słabym głosem, sięgając dłonią do mojej głowy i wyciągając błyszczący odłamek szła. - Chodź. - pociągnął mnie za rękę w stronę kanapy. Podsunął mi pod nos telefon. - Dzwoń na policję, trzeba to zgłosić. - oczy rozszerzyły mi się jeszcze bardziej, chociaż byłam pewna, że to fizycznie niemożliwe. Pokręciłam tępo głową. - Nie bój się. Zadzwoń do Johna, żeby natychmiast przyjechał, a ja to zgłoszę, może tak być? - zaproponował, widząc totalny brak odzewu z mojej strony. Z jednej strony nie chciałam wzywać policji, ponieważ musiałabym im wtedy powiedzieć o tajemniczej kartce przy kamieniu, zapewne nieprzypadkowo się tam znajdującej. Z drugiej jednak bałam się jak cholera. Nie wiedziałam kto to zrobił, dlaczego i do czego jeszcze jest w stanie się posunąć. Po chwili namysłu, wzięłam od Argentyńczyka aparat i wybrałam numer chrzestnego z listy. Odebrał dopiero za trzecim razem, a ja nie wchodząc w szczegóły zakomunikowałam mu, że ma natychmiast przyjechać do domu. Policja zapowiedziała się dopiero za pół godziny.
- Powiesz Neymarowi? - zapytał nagle piłkarz, a ja przeniosłam na niego spojrzenie, dotychczas utkwione w oknie. Podświadomie bałam się kogoś tam zobaczyć. Bałam się, ale mimo wszystko nie byłam w stanie oderwać wzroku od przestrzeni na zewnątrz.
- Nie chcę go denerwować, tym bardziej, że nie może się nigdzie ruszyć, bo do jutra go nie wypuszczą. - odpowiedziałam powoli. Z zadziwiającą szybkością przyszło mi do głowy usprawiedliwienie, które miało uciszyć moje sumienie.
- Znam go, pewnie od razu chciałby tu przyjechać i nic dobrego by z tego nie wynikło. - przytaknął Argentyńczyk, a ja odetchnęłam z ulgą. Nie chciałam, żeby to wyglądało tak, jakbym chciała to przed nim ukrywać. Po prostu nienawidziłam być sierotą w centrum uwagi, z którą każdy obchodzi się jak z porcelanową lalką.
- Boje się, Leo. - sama nie wiem kiedy i dlaczego te słowa wymknęły się z moich ust. Brunet przytulił mnie do siebie, jednocześnie gładząc uspokajająco dłonią, moje plecy.
- Nie musisz się bać, posiedzę tu z tobą, a możesz być pewna, że wtedy nic ci się nie stanie. - wyszeptał w moje włosy, a ja poczułam jak moje napięte do granic możliwości mięśnie, powoli się rozluźniają.
- Dziękuję. - powiedziałam przymykając oczy. Zmęczenie całego dnia i ten okropny incydent dały mi nieźle w kość. Czułam jak mój mózg przestaje pracować, a ramiona przyjaciela stają się nazbyt wygodne.
- Mel? - usłyszałam jego głos po chwili ciszy, która zapanowała w pomieszczeniu. Johna nadal nie było. Ciekawa jestem jego czasowej definicji słowa "natychmiast", tak swoją drogą. Chyba będę musiała to z nim przedyskutować w wolnej chwili.
- Tak? - uniosłam delikatnie głowę, tak aby spojrzeć na piłkarza.
- Wiesz, cieszę się, że cię poznałem. - powiedział patrząc mi prosto w oczy z tym swoim nieśmiałym uśmiechem, zadziornie błąkającym się na wąskich ustach. Odwzajemniłam jego gest, jednak to, co stało się później, wprawiło mnie w osłupienie. Opuszki jego palców dotknęły skóry na moim policzku, która niemalże spłonęła żywym ogniem. Widząc jego oczy, usta, nos z tak bliska czułam się zakłopotana, tym bardziej, że miałam nieodparte wrażenie, że coraz bardziej się do mnie zbliżają. Nie wiedząc co robić, spuściłam głowę w dół i odchrząknęłam. Chłopak momentalnie się ode mnie odsunął, nerwowo mierzwiąc swoje włosy. W tym właśnie momencie oboje usłyszeliśmy szczęk przekręcanego klucza w drzwiach. Był to nie kto inny jak mój wspaniały chrzestny. Może i ma zaburzone percepcje czasu, ale za to jego wyczucie idealne jak w filmach.
- Wytłumaczy mi ktoś, co się stało? - zaczął od progu, zdejmując marynarkę. - Czemu mam wrażenie, że tu wieje? Otworzyłaś ok.. - zaczął i nie dokończył, kiedy stanął oko w oko w wielką dziurą po oknie. Korzystając z urwania krępującej sytuacji, szybko podniosłam się z kanapy i podeszłam do mężczyzny.
- Nie mam pojęcia, siedziałam w domu, nic się nie działo i nagle BUM! Kamień unicestwił nasze piękne okno. - oparłam się o ścianę, zaplatając ręce na piersi. Starałam się wyglądać na wyluzowaną, chociaż w środku wszystko we mnie krzyczało. Co wersja, to coraz bardziej uboga w szczegóły. O tak, Mel Jaśnie Królowa Prawdomówności. Chyba zamówię sobie takie wizytówki.
- Ważne, że ciebie nie unicestwiło - John podszedł bliżej, żeby zapewne oszacować straty. - Zadzwoniłaś po policję?
- Leo zadzwonił. - odpowiedziałam, nie patrząc w stronę Argentyńczyka, który nadal nie ruszał się ze swojego poprzedniego miejsca.
- Byłeś przy tym? - wuj wychylił się zza ściany, żeby spojrzeć na piłkarza, tamten pokręcił jedynie przecząco głową. Zerknęłam na niego kątem oka, był kredowobiały na twarzy.
- Przyszedłem zaraz po tym, jak to się stało, ale nie widziałem nikogo przed domem. - odpowiedział wpatrując się intensywnie w swoje dłonie. Gdybym go nie znała, to pewnie pomyślałabym, że to jego sprawka, bo zachowywał się na maksa podejrzanie.
Policja przyjechała ze spóźnieniem pół godziny, jeszcze od tego pół godziny, po którym mieli przyjechać. Mogę się założyć, że pojechali na pączki, niczym amerykańscy gliniarze. A skąd te przypuszczenia? Jeden miał w kąciku ust nadal ślady cukru pudru. Zakładam, że to cukier puder, w końcu to stróże prawa. Powtórzyłam im dokładnie to samo, co Messiemu jakąś godzinę wcześniej. Nie wnikali, nie świecili latarką po oczach ani nie straszyli odpowiedzialnością karną za składanie fałszywych zeznań, utrudniających im pracę.
- Nie mogą Państwo tu zostać, przynajmniej do wyjaśnienia sprawy. - powiedział starszy z dwójki policjantów stojących w holu naszego domu. Drugi notował coś skrupulatnie w notesie, jednak był na tyle sprytny, że nie dał zajrzeć sobie przez ramię. Po tych śladach po pączkach, nie posądzałabym go o taki spryt, ale jak widać życie zaskakuje nas na każdym kroku.
- Tak, tak. Oczywiście, mają panowie rację. - John nerwowo chodził po holu, ugniatając panele. Strach jaki wcześniej władał moim ciałem, powoli mnie opuszczał. Za to moje wcześniejsze zdenerwowanie chyba udzieliło się chrzestnemu, bo widziałam z daleka małe żyłki, pulsujące na jego skroni. - Leo, jesteś samochodem? - mężczyzna zwrócił się do piłkarza, który stał chyba 5 kilometrów ode mnie. W odpowiedzi wyciągnął z kieszeni kluczyki. - Świetnie. Mel, spakuj trochę swoich najpotrzebniejszych rzeczy, pojedziecie do hotelu, a ja zostanę i załatwię formalności z panami policjantami. - zwrócił się do mnie, a ja poczułam jak mimowolnie zaciskają mi się usta. Nie mówiąc ani słowa, pobiegłam na górę, zamykając za sobą drzwi. Oparłam się o nie, wyrównując oddech. Ja i Leo. Sami. W jednym samochodzie. Po tym co się stało. Istne samobójstwo. Właściwie, to nie stało się nic, ale tylko dlatego, że w porę otrzeźwiałam. Co mu strzeliło do głowy! Poczułam jak chwilowa dezorientacja zamienia się w złość. Do jasnej cholery, byłam przecież dziewczyną jego najlepszego przyjaciela, a i on był moim przyjacielem. Poza tym, z tego co mi wiadomo, to wolny nie jest. Nie chcę zostać pobita przez jakąś sfrustrowaną dziewczynę. Wystarcza mi to, że i tak wyraźnie ktoś mnie tu nie chce. Nawet superbohaterowie mają tylko jednego wroga, a ja nawet superbohaterem nie jestem, więc bilans się trochę nie zgadza. Zerknęłam na telefon. 5 nieodebranych połączeń: Neymar. Szybko napisałam do niego wiadomość, w której uspokoiłam go, że wszystko jest okey, tylko byłam bardzo zmęczona i zasnęłam, oraz że porozmawiamy jutro. Zaraz po naciśnięciu "wyślij", złapałam średniej wielkości, czarną torbę i zaczęłam niedbale wrzucać do niej bieliznę, ubrania, na końcu kosmetyki i zeszyty potrzebne mi w szkole. Po niecałych 10 minutach zeszłam ponownie na dół.
- Możemy jechać? - to było pierwsze co usłyszałam z ust Argentyńczyka od momentu kiedy chciał zrobić coś, czego z pewnością i tak by teraz żałował. Przytaknęłam i wyszłam za drzwi. - Wezmę od ciebie rzeczy, daj. - piłkarz wyciągnął rękę w moją stronę, po tym jak zamknęły się za nami drzwi wejściowe.
- Dam sobie radę sama. - odparłam, nie odwracając się do niego.
- Melisa, przepraszam - poczułam delikatne szarpnięcie za pasek torby, które odwróciło mnie w stronę chłopaka. Wiedziałam, że trzeba to wyjaśnić, jednak nie miałam ochoty o tym rozmawiać. W pewien sposób rozczarowało mnie jego zachowanie, bo wiedziałam, że teraz już nie będzie tak beztrosko jak dawniej. Lubiłam go. Nawet bardzo, był świetnym piłkarzem, moim idolem, był przystojny i przeuroczy, ale przyjaźń była wszystkim tym, czego od niego oczekiwałam. -  Poniosło mnie, nie wiem dlaczego chciałem to zrobić. - powiedział łamiącym się głosem, w którym wyczuwałam, że nie kłamie. Nie odzywałam się jednak, chciałam usłyszeć wszystko, co miał mi do powiedzenia. - Chyba zgłupiałem, nie mógłbym tego zrobić ani tobie ani Neyowi. Wszystko między nami spieprzyłem, prawda? - zapytał żałośnie, a ja przeklinałam się w duchu za moją wrodzoną, emocjonalną słabość. Milczałam, zastanawiając się nad jego słowami. Szczerze, sama nie wiedziałam co z tym zrobić.
- To się nigdy więcej nie powtórzy. - wyszeptałam dobitnie, parząc mu w oczy. - Zapomnijmy o tym raz na zawsze.
- Nigdy więcej. - odpowiedział z ulgą w głosie i otworzył mi drzwi do samochodu, do którego bez oporów wsiadłam. Jechaliśmy w większości w milczeniu. Teoretycznie było w porządku, ale sami wiecie jak to jest. Niby w porządku, ale jednak jakieś takie nieswoje uczucie przez jakiś czas egzystuje. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, popatrzyłam na niego uważnie.
- Leo, to zostanie między nami. -  głos mi lekko drżał, ale wiedziałam, że tak będzie lepiej. Przytaknął bez zbędnych sprzeciwów, a tym razem to ja poczułam ulgę, że nie muszę tracić czasu, żeby go do tego przekonywać.


*****

Kolejny dzień był ciężki, nie tylko pod względem tego, że musiałam wstać i iść pisać test, na który totalnie nie byłam przygotowana. Jutro Ney wychodził ze szpitala, co oznaczało, że spędzę tam dzisiejsze popołudnie. Przez ostatni czas był markotny i coraz bardziej doskwierał mu brak ruchu, a w szczególności grania w piłkę. Robił co mógł, żeby przyspieszyć leczenie, a przynajmniej tak uważał w swoim mniemaniu. W rzeczywistości wrzeszczał na lekarzy, rehabilitantów i generalnie na wszystko co się ruszało. Nie tylko on był zmęczony tą sytuacją. Czułam jak z dnia na dzień mam coraz mniej siły i ochoty na cokolwiek. Stres przed testami, które ostatnio pisałam niemal codziennie, strach związany z wydarzeniami wczorajszego wieczora i codziennie coraz dalej przesuwana granica cierpliwości względem Brazylijczyka, który był marudny bardziej niż czteroletnie dziecko. Współczułam mu i starałam się otaczać go miłością i wsparciem każdego dnia, nawet kosztem własnego odpoczynku. Czułam się zaniedbana i zmęczona jak prawdziwy Kopciuszek, jednak coraz częściej odnosiłam wrażenie, że on tego nie zauważa. Nie docenia, że siedzę z nim codziennie i sam zachowuje się jak rozkapryszona ofiara, która nie widzi nic poza czubkiem swojego prywatnego nieszczęścia. Starałam się go rozumieć, chociaż coraz trudniej mi to przychodziło. Rezygnowałam z gry w piłkę, a zaproszenie na kolejną imprezę kategorycznie odrzuciłam. Miałam nadzieję, że kiedy piłkarz opuści szpital, jego samopoczucie nieco się poprawi i nie będzie już warczał na cały świat. W szkole snułam się z kąta w kąt, zamknięta w swoim świecie. Byłam w nim królem, prezydentem, po prostu głową, szyją i mózgiem, który miał do rozwiązania masę trudnych problemów, od których zależał los jego świata. Nie wiedziałam kiedy mijały kolejne godziny i ani się obejrzałam czas siedzenia w Ośrodku Tortur dobiegł końca. Wsiadłam w taksówkę i od razu pojechałam do Neymara. Wystukałam do niego sms-a: "Kochanie, właśnie wsiadłam w taksówkę, będę u ciebie za 15 minut. Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę. ". Tak jak napisałam, tak się stało. Po wspomnianym czasie, stanęłam przed drzwiami budynku. Powoli weszłam do środka, kierując się do windy, która miała zabrać mnie na piętro, gdzie leżał Brazylijczyk. Z daleka zobaczyłam, że częściowo oszklone drzwi do jego sali, są zamknięte. Ruszyłam w ich stronę pewnym krokiem i przywołałam na twarz uśmiech, którym zamierzałam zarazić chłopaka. Jednak mój plan nie miał szans na powodzenie, ponieważ w momencie, w którym stanęłam na wprost sali, mój uśmiech został bezpowrotnie deportowany w jakąś odległą galaktykę. Koło łóżka piłkarza siedziała długonoga brunetka, a on nie wydawał się być zaskoczony jej obecnością. Już zbliżałam się do drzwi z zamiarem wparowania do sali, wyrzucenia dziewczyny na zewnątrz i zażądania wyjaśnień od Neymara, gdy odwróciła się tak, że widziałam jej profil. To była Bruna. Tak, właśnie ta Bruna, była mojego chłopaka. Zamarłam, czując jak w kącikach moich oczu zbiera się wilgotna armia. Nie pozwalając jej się jednak uwolnić, odeszłam. Właśnie tak zrobiłam. Odeszłam z podkulonym ogonem. Nic godnego pochwały.
Następne kilka godzin spędziłam błąkając się bez celu po pobliskim parku. Głupio zrobiłam odchodząc bez wyjaśnienia tej sytuacji, ale z drugiej strony co tu wyjaśniać. Widocznie jakaś niepełnosprawność zbliża ludzi, jego fizyczna, jej nieco intelektualna, ale cóż nie można mieć wszystkiego. Bozia dała ładny wygląd i wystarczy. Spojrzałam na zegarek, dochodziła 20. W sumie, co miałam do stracenia, ponownie zamówiłam taxi i pojechałam pod adres, który profilaktycznie dostałam w szkole, razem z zaproszeniem na imprezę. Pierwszy raz w życiu stwierdziłam, że alkohol dobrze mi zrobi. Czy to oznacza, że się staczam? Możliwe. Wysiadłam z samochodu i zapłaciłam kierowcy, wyciągając z portfela wszystkie pieniądze. Starając się nie myśleć o tym, że nie będę miała jak wrócić, ruszyłam w stronę dwupiętrowego domu, kolejnej z moich "drogich koleżanek". Po drodze wyciągnęłam z torby papierosa, którego sprawnie odpaliłam. Zwolniłam kroku i zaciągnęłam się dymem, przymykając oczy. Już dawno nie paliłam. Dawno nie musiałam. Wypuściłam powoli dym z ust i usiadłam na niskim murze w przedsionku. Jakim cudem wszystko się tak cholernie skomplikowało? I kiedy się to stało..? Muzyka dobiegająca z środka dudniła mi w uszach i kusiła do wejścia. Wypaliłam dwa papierosy i nie dając się długo zapraszać, wtopiłam się w tłum imprezujących. Przecisnęłam się do baru, gdzie wypiłam kilka szybkich kolejek z kilkoma dziewczynami, które od razu wydały mi się mniej odrażające.
- Max super, że przyszłaś! Jesteś naprawdę fajna. - zaśmiała się jedna, rozlewając zawartość kieliszka. Ja też czułam ogarniający mnie błogostan. Słodkie zapomnienie, którego tak bardzo potrzebowałam.
- Mam na imię MEL, Melisa. - zaśmiałam się w odpowiedzi. Podeszła do mnie niska, drobna blondynka.
- Moja koleżanka szuka kogoś kto mógłby jej pożyczyć szlugi. - zasugerowała z czarującym uśmiechem, a przynajmniej sprawiała wrażenie, jakby myślała, że totalnie rozmazany makijaż i zadarta w górę kiecka jest seksowna i czarująca. Mnie tam osobiście, nie powaliła na kolana.
- Zostawiłam w torbie na górze. - odpowiedziałam po chwili, widząc, że dziewczyna nie zamierza odejść z pustymi rękami. Niechętnie podniosłam się z miejsca z zamiarem równie mało entuzjastycznego podzielenia się używką.
- Czekaj, ja pójdę, mam dwie paczki to nie będzie szkoda. - zachichotała jedna z dziewczyn, z którymi siedziałam i zanim zdążyłam zaprotestować już jej nie było. Spokojnie usiadłam z powrotem na miejsce, a owa blond-żebraczka o dziwo zniknęła mi z pola widzenia. 20 minut później wesoła dziewczyna nadal nie wracała, jednak była w takim stanie, że nie zdziwiłabym się, gdyby po prostu znalazła jakiś wygodny kąt i ucinała sobie tam pijacką drzemkę.
- Poszukam tej zdziry. - czknęła ze śmiechem prawdopodobnie jedna z jej przyjaciółek i ruszyła chwiejnym krokiem na piętro. Nie minęło pięć minut kiedy przeraźliwy krzyk rozdarł powietrze. Muzyka natychmiast ucichła, a na szczycie schodów pojawiła się zapłakana dziewczyna z rękami ociekającymi krwią. - Morderca! W tym domu jest morderca! Zabił Mandy! - wrzeszczała jak opętana, a kilku chłopaków poszło sprawdzić co się stało. Na potwierdzenie tej makabrycznej wiadomości nie musieliśmy długo czekać. Mandy Rodriguez leżała w jednej z sypialni z roztrzaskaną głową. Wezwano policję, a mi zmroziło krew w żyłach. Gdziekolwiek bym się nie pojawiła, działy się okropne rzeczy i nie było od nich ucieczki. Policjanci, którzy przybyli na miejsce, o wiele szybciej niż wczoraj do mojego domu, kazali wszystkim wezwać kogoś dorosłego, kto nas odbierze i odwiezie do domu, inaczej zabiorą wszystkich na "Izbę wytrzeźwień". Posłusznie poszłam razem z resztą po swoje rzecz wiedząc, że nie ma co kombinować, bo i tak nie mam jak wrócić. Wyciągnęłam telefon z torby, a wraz z nim wypadła na podłogę mała, biała kartka. Dokładnie taka sama jak wczoraj. Podniosłam ją, czując mdłości ze strachu. To, co zobaczyłam sprawiło, że w jednym momencie pożałowałam przyjazdu do Barcelony.
"TO MIAŁAŚ BYĆ TY."




Nie zabijajcie, proszę!
Wiem, że się niecierpliwicie, ale robię co mogę, a i tak jestem w tak zwanym lesie z ogromem roboty, której regularnie mi przybywa. Cóż, odcinek miał pojawić się wcześniej, miało być pięknie, ale oczywiście wyszło jak zwykle ;)
Co ja mogę powiedzieć, wiem, wiem mało Neymara i w ogóle narobiłam tu totalnego sajgonu. Ale nic się nie martwcie, jakoś to wszystko rozwiążemy :)
Dziękuję wszystkim za miłe komentarze, wiadomości, uwielbiam je czytać i tak naprawdę to one dają mi motywację do dalszego pisania. Wiem, że się powtarzam, ale taka jest prawda. Doszły mnie słuchy, że zasięg tego opowiadania sięga poza granice Polski co mnie bardzo cieszy, tak jak prawie 25 tysięcy wyświetleń, o których zakładając tego bloga nawet nie marzyłam :) Może w porównaniu ze sławnymi blogerkami to bida z nędzą, ale dla mnie to Coś prze duże "C" :)
Czytajcie, komentujcie, oceniajcie :*
Do napisania niedługo.

<3

środa, 12 listopada 2014

18. Każdy szanujący się Kopciuszek wie, co to prawy sierpowy.

Zamarzałam.
Dźwięki, które mnie otaczały wydawały się być nierealne.
W głowie podświadomie nuciłam słowa jednej z moich ulubionych piosenek: Cause' if I could see your face once more
I could die a happy man I'm sure.*
Zaczynałam wariować. To tylko kontuzja. Jedna, głupia kontuzja, po której za parę tygodni, nie będzie nawet śladu. A głowa? I tak był już wcześniej walnięty, najwyżej będzie trochę bardziej. Wywróciłam oczami nie mając ochoty na roztkliwianie się nad własną głupotą.
Mimo, że w Hiszpanii jest gorąco cały czas, ja i tak miałam wrażenie, że całe życie i ciepło odpłynęło z mojego ciała. Bezpowrotnie.
Chyba nigdy w całym swoim życiu, tak się o nikogo nie martwiłam. Było to dziwne uczucie, jednak miałam pewność, że jest ono właściwe. Strach paraliżował mnie z każdą minutą coraz bardziej i bardziej, kiedy tak trwałam w osamotnieniu i skrajnej niewiedzy. Nie chciałam sobie nawet przypominać opisu tego wypadku, od którego słuchania aż skręcały mi się kiszki. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać jak to mogło wyglądać, jak boleć i jakie będą teraz i w przyszłości tego skutki.
Siedziałam przed szpitalem jakąś kosmiczną ilość czasu, zanim poczułam ciepłe dłonie na moich ramionach. Automatycznie chciałam przymknąć oczy z nadzieją, że to Brazylijczyk, jednak wiedziałam, że to niemożliwe. Natychmiast się odwróciłam. Za mną stał Leo.
- Mel, co ty tu robisz? - zapytał spokojnie zarzucając mi bluzę na plecy. Podniosłam się gwałtownie, prawie zrzucając "podarunek" na ziemię.
- Czekam aż ktoś z was wreszcie łaskawie się tu pojawi i będę mogła wejść do środka. - odpowiedziałam i ruszyłam pewnym krokiem w stronę wejścia do budynku.
- Nikt nie mógł przyjechać wcześniej, trwał mecz. - bronił się, podbiegając, żeby dorównać mi kroku.
- Wiem, zdążyłam zauważyć, bo nikt w tym całym, cholernym szpitalu nie jest mi w stanie udzielić jednej, prostej informacji. - syknęłam i pchnęłam z impetem drzwi, mało nie zabijając przy tym jakiegoś przypadkowego faceta, który akurat chciał wyjść na zewnątrz.
- Jesteś niemiła. - usłyszałam za sobą spokojnie wypowiedziane słowa, które jednak zadziałały na mnie gorzej niż najbardziej donośny krzyk. Opadłam na puste krzesło w poczekalni.
- Wiem, przepraszam. - wymruczałam, chowając twarz w dłoniach. Poczułam jak piłkarz siada obok i kładzie otwartą dłoń na moich plecach. - Ja po prostu nie wiem co się dzieje, martwię się. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji.
- Wszystko będzie okey. Zajęli się nim profesjonaliści, a uwierz mi, że to prawdopodobnie nie jest tak groźne, na jakie wyglądało. - zapewnił Leo z takim przekonaniem w głosie, że momentalnie mu uwierzyłam. W końcu kto jak kto, ale on zapewne coś wiedział na temat takich kontuzji. Pewnie miał rację i to nic poważnego. Wszystko ładnie, pięknie, jednak ja i tak wolałabym przekonać się o tym osobiście. Nie żeby był ze mnie jakiś niewierny Tomasz, czy coś w tym stylu. Po prostu chciałam zobaczyć Neymara i widzieć, że nie mam się naprawdę o co martwić. W końcu w takich sytuacjach nikomu, oprócz własnych oczu, nie można ufać. Ludzie wtedy kłamią na potęgę, "dla naszego dobra". Mówią, że wszystko w porządku, a później nagle okazuje się, że jednak nie do końca, ale nie mieli serca nam o tym mówić. No naprawdę nie wiem co gorsze.
- Przyjechał tu ktoś jeszcze? - zapytałam, zgrabnie zmieniając temat. Jeśli kłamał, nie chciałam zmuszać go do brnięcia w to wszystko dalej. Ot taka ja, miłosierna, dobrotliwa Mel.
- Ja i trener. Stwierdziliśmy, że większa delegacja nie ma sensu. Poza tym prywatnym samochodem udało się nam przyjechać bez ogona paparazzo - odpowiedział, z widoczną ulgą w głosie, jak gdyby zmiana tematu przyniosła mu oczekiwane wybawienie. Tak jak myślałam, łgał jak pies. Tak naprawdę nic nie wiedział i niczego nie mógł mi obiecać. - Zdecydowaliśmy, że pojadę i zadzwonię do chłopaków czy wszystko z Neyem jest w porządku. - dodał widząc mój nieobecny wyraz twarzy. Jednak ja zastanawiałam się już nad czymś zupełnie innym. Rzeczywiście nie dostrzegłam na razie żadnych ludzi z aparatami, czatujących pod szpitalem. Sama o tym nie pomyślałam, bezmyślnie przyjeżdżając tutaj ze Scottem. Miałam wielką ochotę klepnąć się w czoło i to tak, żeby zapamiętać, żeby nigdy więcej tego nie robić, ale uznałam, że wyglądałoby to dziwnie, więc szybko zrezygnowałam z tego pomysłu. Po około 20 minutach od przyjazdu Luisa i Messiego, podeszła do nas pielęgniarka. Byłam wściekła. Zmierzyła mnie spojrzeniem od stóp do głów, po czym bez słowa skierowała głowę w stronę trenera.
- Proszę za mną - powiedziała ze słodkim uśmiechem recepcjonistka, która wcześniej nie chciała wpuścić mnie do środka. Podniosłam się z krzesła razem z piłkarzem. - Tylko dwie osoby. - bezczelnie zatrzymała mnie dłonią, a ja uniosłam brwi do góry. Bóg mi świadkiem, że gdyby nie interwencja Argentyńczyka, to odgryzłabym jej tą parszywą kończynę. Naprawdę było blisko.
- Ja zostanę w takim razie. - powiedział i pociągnął mnie za dłoń na jego wcześniejsze miejsce obok trenera. Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, a odchodząc odwróciłam się jeszcze do dziewczyny i wytknęłam jej język. Może i jestem czasami dziecinna, ale co tu dużo mówić, dobrze mi z tym.
- Krowa. - syknęłam pod nosem po polsku, aby nabrało to odpowiedniego dramatyzmu w związku z powszechnym brakiem znajomości tego języka. Luis Enrique nawet nie zwrócił na to uwagi, tylko biegł niczym taran przez zatłoczony korytarz, prosto do sali w której podobno umieszczono barcelońskiego napastnika. Nie musiałam odwracać głowy, żeby wiedzieć, że Leo właśnie siedzi i dusi się ze śmiechu rozpamiętując moją reakcję na widok młodej pielęgniarki.
Jestem zdecydowanie zdania, żeby w tych hiszpańskich instytucjach zainstalowali jakieś błyskawicznie rozsuwające się drzwi, albo zasłonki, ale to już zostawiam im do wyboru. A dlaczego tak sądzę? A dlatego, że cudem uniknęłam śmierci w zderzeniu z drzwiami, które puścił na mnie szanowny przyjaciel mojego chrzestnego, po tym jak wparował do sali Brazylijczyka. - Spoko, ja sobie poradzę, nawet z drzwiami na twarzy. - mruknęłam pod nosem, wchodząc do pomieszczenia.
- Mel. - chłopak uśmiechnął się na mój widok w taki sposób, że w momencie poczułam się jak najpiękniejsze stworzenie, mające czelność chodzić po ziemi. Bez słowa minęłam mężczyznę i usiadłam na brzegu obszernego, śnieżnobiałego łóżka. Czułam jak serce mi topnieje, a moje usta mimowolnie rozpływają się w czułym uśmiechu. - Hej, nie płacz Iskierko. - uśmiechnął się, delikatnie dotykając dłonią mojego ciepłego policzka. Nawet nie wiedziałam, w którym momencie moje oczy zwilgotniały. Nie były to łzy smutku, a radości i ulgi, że wszystko jest w porządku.
- Martwiłam się o ciebie. - wyszeptałam po czym zawiesiłam dłonie na szyi chłopaka, wtulając twarz w jego ramię. Poczułam jak jego ramiona delikatnie mnie obejmują.
- Melisa była tu wcześniej od nas. - rzucił Luis, zapewne subtelnie chcąc przypomnieć nam o swojej obecności, co mu się z resztą w pełni udało. Pojęłam aluzję, więc odsunęłam się od piłkarza, nadal jednak wpatrując się w niego z delikatnym uśmiechem.
- Serio? - Brazylijczyk uśmiechnął się szerzej.
- Tak wyszło. Przyjechałam tu jak tylko się dowiedziałam. - odpowiedziałam skromnie wzruszając ramionami. - Gdyby nie problemy z personelem, byłabym tu wcześniej - powiedziałam głośniej, tak aby przechodząca za otwartymi drzwiami młoda pielęgniarka mnie usłyszała. Coś czułam, że nie zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. Chłopak zaśmiał się i ścisnął mocnej moją dłoń.
- Cała Mel. Awanturna, zadziorna, ale urocza. - skwitował.
- Dobra nic tu po mnie, idę złapać jakiegoś lekarza, może mi powie co ci dolega. - zrezygnowany trener ruszył w stronę drzwi.
- Zwątpiłeś staruszku? - zaśmiał się Neymar patrząc w stronę mężczyzny.
- W ciebie już dawno, Łamago. - Luis pokręcił głową i również się roześmiał, po czym wyszedł z pomieszczenia zostawiając nas samych.
- Możesz mi powiedzieć co ty wyprawiasz? - podparłam się pod boki i zmierzyłam wzrokiem zdezorientowanego nagłą zmianą chłopaka. - Raz mnie nie było, a ty w szpitalu lądujesz?! - szturchnęła go delikatnie w ramię.
- To wszystko przez ciebie. - uniósł brwi do góry, a tym razem to ja zastygłam w oczekiwaniu aż wyjaśni co miał na myśli. - Widocznie jesteś moim Aniołem Stróżem. Ciebie zabrakło i patrz. - rozłożył bezradnie ręce, a na jego usta przybłąkał się uśmiech. To było takie słoooodkie. Nawet nie zwyczajnie słodkie, tylko po prostu słoooodkie, przez 4 "o". Nie posądzałabym go o takie teksty. Może naprawdę mocno się w tą głowę uderzył... Chociaż w sumie, nie mam co marudzić. Nazwał mnie aniołem.. Jejku...
- Nie wiem dlaczego jesteś taki uroczy, ale zostań już taki na zawsze. - zaśmiałam się i zerknęłam na kroplówkę, która kapała w ciszy prosto do ręki chłopaka. Pewnie musieli podać mu ogromną ilość leków przeciwbólowych, od których jest teraz taki wesolutki. Zapewne jutro, kiedy przestaną działać, wróci mu temperament. - Pamiętasz co się właściwie stało? - przeniosłam swój wzrok z powrotem na piłkarza. Gdyby nie fakt, że mogło mu się coś poważnego stać, to pokusiłabym się o stwierdzenie, że wyglądał nawet zabawnie z tym bandażem na głowie.
- Przyjąłem piłkę, biegłem, tak jak zwykle i dalej pustka. Poczułem uderzenie i tylko tyle, że upadłem na murawę. - powiedział dotykając obolałej głowy - Następne co pamiętam to ta sala, a resztę już znasz.
- Nie jestem w tym ekspertem, ale pewnie masz jakiś lekki wstrząs mózgu, a co z nogą? - zdziwiła mnie siła przejęcia w moim głosie.
- Naderwane ścięgno. Nic, co zagrażałoby mojej karierze, ani życiu. - odpowiedział przywołując na twarz uśmiech. Poczułam się w pełni uspokojona. - Ale przez następny miesiąc mogę zapomnieć o grze. - dodał, a ja od razu wyczułam smutek w jego głosie. Wcale nie byłam zaskoczona, że go tam usłyszałam. Wiedziałam ile znaczy dla niego gra i ile znaczy życie bez tej przyjemności.
- Jakoś postaram się zagospodarować ci ten czas. - musnęłam ustami jego wargi.
- Nie wolno siedzieć na łóżku. - usłyszałam za sobą głos, na oko 20-letniej mojej "ulubionej" pielęgniarki. - Poza tym godziny odwiedzin już się dawno skończyły. - dodała bez skrępowania się w nas wpatrując. Co za tupet.
- Wychowani ludzie pukają. - powiedziałam nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem. Jednak patrząc na milczącego Neymara, zorientowałam się, że dziewczyna nadal stoi w drzwiach. - Mogę ci w czymś jeszcze pomóc? - wstałam z łóżka i odwróciłam się w jej stronę z wojowniczym wyrazem twarzy.
- Godziny odwiedzin się skończyły. - powtórzyła sucho ze złośliwym grymasem.
- To już słyszałam, przyjęłam do wiadomości, nie jestem upośledzona. - zaplotłam dłonie na piersiach - Chcę się pożegnać z chłopakiem, to chyba nie przestępstwo? Poza tym wydaje mi się, że z czystej przyzwoitości nie powinno cię tu już być, to nie więzienie ani zoo, żeby nie można było mieć chwili prywatności. - dodałam dobitnie patrząc w jej oczy, które z każdym moim słowem zwężały się coraz bardziej i bardziej.
- 2 minuty. - rzuciła i wyszła z pokoju, potrącając w przejściu Messiego.
- Kobiety. - skomentował podchodząc do łóżka i witając się z przyjacielem.
- Działa mi na nerwy. - odpowiedziałam, odwracając się powoli od drzwi, a piłkarze wybuchnęli śmiechem. - O co wam chodzi? - uniosłam brew patrząc to na jednego, to na drugiego.
- O nic. Kompletnie o nic. - obydwaj bardzo mądrze pokiwali głowami, a mi nie pozostało nic tylko zostawić ten temat i pozwolić im wierzyć, że tą rundę wygrali. Ehh faceci.
- Chodź, bo cię zaraz to gestapo w spódnicy wyrzuci. - pociągnęłam Leo za rękaw koszulki, na co zrobił bardzo nieszczęśliwą minę.
- Ale ja dopiero przyszedłem. - jęknął wyraźnie niezadowolony.
- Awanturuj się na recepcji, albo podziękuj temu tutaj, że tak późno naderwał sobie ścięgno, bo jak już wszyscy słyszeli : Godziny odwiedzin już dawno się skończyly. - wywróciłam oczami rozbawiona jego protestami. Podeszłam do Brazylijczyka i zanim zdążyłam coś zrobić, wyręczył mnie złączając nasze usta w długim pocałunku.
- Fiu fiu. - zagwizdał piłkarz, a Ney wystawił mu środkowy palec, na co tamten się roześmiał.
- Do jutra. - pomachaliśmy mu na pożegnanie i wyszliśmy przez otwarte drzwi. Minęliśmy recepcję, gdzie głośno powiedziałam dobranoc, ciągle nabzdyczanej pielęgniarce.
- Odwieźć cię do domu? - zapytał Leo, kiedy wyszliśmy przed szpital. Chłodny wiatr owiał moją twarz.
- Czym mnie odwieziesz? - zaśmiałam się rozglądając po chodniku.
- Taksówką. - odpowiedział Argentyńczyk wzruszając ramionami.
- Wystarczy, że mi ją zamówisz. Mi padł telefon. - oparłam się o mur przy wejściu, obserwując piłkarza, który bez słowa wyjął telefon i wystukał na nim numer taryfy. Po około 10 minutach pod budynek podjechał samochód mający zawieźć mnie do domu. Co dziwne przez cały ten czas zamieniliśmy ze sobą chyba tylko kilka zdań. Piłkarz wyraźnie zmarkotniał. - Dzięki za wszystko. - uśmiechnęłam się delikatnie i wspięłam na palce, po to, aby odcisnąć ślad swoich ust na jego policzku. Ruszyłam prostą drogą do taksówki.
- Mel..! - odwróciłam się z dłonią na klamce i spojrzałam na Argentyńczyka, który nieco zmieszany przeczesywał palcami swoje ciemne włosy.
- Tak? - zmarszczyłam brwi z zaciekawieniem, co mogło mu się ważnego jeszcze przypomnieć. Odpowiedziało mi milczenie i przenikliwe spojrzenie przewiercające mnie na wylot.
- Nic. Wracaj bezpiecznie. - powiedział po chwili, a ja w odpowiedzi pomachałam mu z lekkim uśmiechem i zniknęłam za drzwiami samochodu.


*****

Mimo soboty nie dane było mi długo pospać. Jednak wszystko z własnej, nieprzymuszonej woli.
W ogóle zauważyłam, że w Hiszpanii stałam się niemal "rannym ptaszkiem", wstawanie w soboty o 8.30? We wcześniejszym życiu - nierealne. A teraz tak oto Panie i Panowie, godzina 8:41, a Melisa Henderson melduje się w pełnej gotowości do działania.
- John! - zawołałam z dołu, nigdzie nie widząc mężczyzny. - John! - potrzebowałam transportu. Pilnie potrzebowałam, a jak na złość nigdzie go nie było. Jego obecność zdradziła gazeta spadająca z piętra, która omal nie uderzyła mnie w głowę.
- Zwariowałaś!? Wiesz, która jest godzina? Czego ty ode mnie chcesz, ja mam dzisiaj wolne.. - jęknął wychylając się z pokoju do połowy.
- Mogłeś zapytać, a nie od razu we mnie ciskać czym popadnie. - rzuciłam pokrzywdzonym tonem.
- Do rzeczy. - chrzestny ziewnął przeciągle. Już mnie widocznie trochę poznał, skoro wiedział, że muszę żywić do niego jakiś konkretny romans, skoro go szukam w sobotę o tak nieludzkiej godzinie. No przecież nie po to, żeby dowiedzieć się, co mu zrobić na śniadanie. Chociaż w sumie ... Za to wszystko, co dla mnie zrobił to mu się należy. Ale tylko raz, żeby sobie za dużo nie wyobrażał.W końcu jestem jeszcze nieczułą, wredną nastolatką.
- Zawieź mnie do szpitala. - powiedziałam bez ogródek. John wytrzeszczył na mnie swoje i tak duże, brązowe oczy.
- Nie wyglądasz jakbyś już rodziła. - podrapał się po głowie, a ja miałam ochotę go zamordować. Czy ten człowiek nigdy nie jest poważny? Ciekawe czy w Barcelonie istnieje taka instytucja jak opieka społeczna. Oby nie, bo każdy normalny człowiek nie powierzyłby mu opieki nad zwierzęciem, a co dopiero nad ludzką istotą w wieku dojrzewania. Teoretycznie byłam dorosła, ale praktycznie byłam w obcym kraju, bez rodziców, więc mój wiek się nie liczył. Musiałam posiadać prawnego opiekuna, a Bozia zesłała mi jego. Człowieka roztrzepanego jeszcze bardziej niż ja sama. Jak nic by mnie zabrali i pewnie znając moje szczęście, deportowali.
- Ha.Ha. Bardzo śmieszne. Sugerujesz, że przytyłam? - podparłam się pod boki i spojrzałam z wyrzutem na mężczyznę, który zaśmiewając się z własnej błyskotliwej aluzji, zniknął teraz z powrotem w swoim pokoju. Po 10 minutach zszedł na dół kompletnie ubrany, a przynajmniej tak mu się wydawało. Miał skarpetki nie od pary, ale stwierdziłam, że jak zacznie ich szukać to zejdzie mu jeszcze z pół godziny, więc zdecydowanie lepiej było to przemilczeć. Kiedy John odszukał wreszcie kluczyki do auta w czeluściach swoich przepastnych kieszeni, było już 15 po dziewiątej. Pod szpitalem wylądowaliśmy pół godziny później, a przywitał nas tłok fotoreporterów. - Skąd oni się tu wzięli..? Wczoraj przecież udało się ich okiwać.. - myślałam na głos, obserwując sytuację pod szpitalem przez przednią szybę. W pewnym momencie zobaczyłam coś, co totalnie wybiło mnie z rytmu. Wysoka, modnie ubrana postać z czupryną kasztanowych włosów na głowie, stojąca razem z paparazii. Scott Tyler, uosobienie zła we własnej nieskromnej osobie. - Ja go zabije, jeśli to jego sprawka. - rzuciłam, po czym wyskoczyłam z samochodu jak oparzona, zanim nawet John zdążył otworzyć usta by zaprotestować, albo o cokolwiek zapytać. Miałam nadzieję, że jego obecność to czysty przypadek i nie ma on nic wspólnego z masą aparatów przed szpitalem. Jednak z drugiej strony nikt postronny oprócz niego nie znał nazwy szpitala, w którym leżał Neymar. Personel w regulaminie ma zapisane, że nie wolno im udzielać takich informacji, a praca w tym szpitalu jest ponoć bardzo dochodowa więc wątpię, żeby ktoś porwał się na taki jednorazowy zastrzyk gotówki, zapewne ledwo równoznaczny z ich comiesięczną pensją. Trener i reszta piłkarzy była poza kręgiem podejrzanych. Zostawał tylko Scott, który zapewne domyślił się po co wyciągam znienawidzonego byłego z imprezy i zniżam się do tego, żeby poprosić go o pomoc. - Oby to nie była twoja sprawka. - wysyczałam przeciskając się do wejścia, a za sobą usłyszałam jedynie drwiący śmiech. Boże, jak ja mogłam być z takim kretynem.. Przerażające. Kiedy zjawiłam się pod drzwiami sali Brazylijczyka, zapukałam i weszłam, odpowiednio wcześniej rozglądając się czy na horyzoncie nie ma mojej ulubienicy.
- Cześć Słońce. - powiedziałam i zdążyłam się uchylić, ponieważ od drzwi odbiła się gazeta. - Co wy macie z tymi gazetami do jasnej cholery!? Jakiś zbiorowy zamach dzisiaj na mnie urządzacie? - krzyknęłam zirytowana. Co to niby miało być za powitanie?! Swojego psa milej witałam.
- Przeczytaj. - rzucił wyraźnie naburmuszony. Podniosłam świstek brukowca z posadzki i otworzyłam. Długo nie musiałam szukać, ponieważ na drugiej stronie widniało zdjęcie z hotelu, gdzie stoję i rozmawiam ze Scottem. Muszę przyznać, że fotograf jest naprawdę sprytny, bo zdjęcia wyglądały naprawdę dwuznacznie. Co więcej okazało się, że ta parszywa żmija nakłamała, że rzekomo zdradzam z nim Neymara i to on wczoraj przyjechał ze mną do szpitala. To ostatnie akurat było prawdą, chociaż użyte w tym kontekście i tak miało status wierutnej bzdury.
- Ney, przecież wiesz, że to nieprawda. Brzydzę się tym parszywcem, on dla rozgłosu zrobi wszystko, przecież wiesz.. - powiedziałam i wyrzuciłam makulaturę do kosza, tam gdzie jej miejsce.
- Wierzę ci, co nie zmienia faktu, że ten gnojek naopowiadał głupot i teraz będzie o to szum. - odpowiedział zdenerwowany. Nie wiedziałam czy jest świadomy delegacji fotoreporterów pod szpitalem, więc wolałam na razie mu tego oszczędzić. - Co za człowiek! - opadł z powrotem na poduszki. Wiedziałam, że to głupota i może wcale nie polepszę tym tej całej sytuacji, ale musiałam to zrobić. Tym razem Scott przegiął. Należało zrobić to, co powinnam zrobić już dawno temu.
- Zaraz wracam. - zakomunikowałam chłopakowi, czując się już tak jakby w transie. Wyszłam z sali i ruszyłam prostym korytarzem. Z zaciśniętymi pięściami szłam przed siebie, czując się jak w marnym westernie. Emocje, które mną ostatnio targały, były poważniejsze w skutkach niż niejeden kataklizm. Gdy poczułam świeże powietrze, wiedziałam, że już nie ma odwrotu. Za rogiem budynku stała cała banda z Tylerem na czele. Podeszłam pewnym krokiem, czując w sobie jakiś nadzwyczajny przypływ odwagi. Będąc wystarczająco blisko, wyrwałam chłopakowi papierosa z ręki i zgasiłam butem na chodniku. - Mamy chyba do pogadania, nie uważasz? - syknęłam patrząc mu prosto w oczu. Czułam się jak na ringu z widownią żądną krwi.
- Hej! Czemu go zgasiłaś? - papierosem przejął się bardziej niż moją obecnością. Prawdziwy dżentelmen, nie ma co.
- Ciesz się, że nie zrobiłam tego na twoim czole. - odparłam szybko. Westchnął, jak człowiek umęczony życiem.
- Co tu dużo mówić, chcąc nie chcąc i tak mi pomogłaś się wybić. Może nie był to akurat mój najlepszy profil, ale następnym razem będzie lepiej, prawda Marco? - zaszydził a fotograf przytaknął mu potwierdzając te słowa złośliwym śmiechem. Coś we mnie pękło.
- Dobrze wiesz, że to wszystko nieprawda. Wiesz, że gdybym miała do wyboru wściekłego szopa i ciebie, to i tak wybrałabym szopa. A mimo to, niszczysz ludziom życie. - powiedziałam, jednak od razu zauważyłam, że to chyba niezbyt dobra strategia, bo w ogóle moje słowa nie robią na nim wrażenia.
- Komu niszczę życie? Takiej szarej myszce jak ty? Kopciuszkowi, który zaraz i tak wróci do łachmanów? Kto ci uwierzy? - jego słowa ociekały jadem, a ja czułam jak wściekłość we mnie buzuje.
- Może i jestem kopciuszkiem, może nie wiem zbyt wiele o życiu, ale ty powinieneś wiedzieć jedno. Każdy szanujący się Kopciuszek wie, co to prawy sierpowy. - to, co wydarzyło się później było jedną, wielką, rozmazaną plamą. Pamiętam jedynie jak moja pięść wylądowała centralnie na nosie Scotta. Trysnęła krew, a ja poczułam zalewającą moje ciało, ulgę. - Mam nadzieję panowie, że robiliście zdjęcia. Szkoda byłoby, żeby taki materiał się zmarnował, bo chciałabym zobaczyć to najpóźniej w jutrzejszej gazecie. Żadnej zdrady nie było, nie ma i nie będzie. Powtarzam to ostatni raz i mam nadzieję, że nikt nie ma aż tak ciężkiego myślenia jak ten tu, żeby ręczne tłumaczenie było niezbędne. Miłego dnia. - i odmaszerowałam z wysoko uniesioną głową. Mel Henderson: 1, Upierdliwy Były : 0. Kibice szaleją. Nie wiem czy reszcie spełniły się moje życzenia, ale mój dzień był naprawdę wspaniały. Pierwszy raz czułam, że mam kontrolę nad własnym życiem. Weź swój los w swoje ręce! Ciocia Mel radzi.



* - Bo jeśli mógłbym zobaczyć twą twarz jeszcze raz. Jestem pewien że mógłbym umrzeć szczęśliwy.



No nic średnio jestem zadowolona z tego odcinka, miało być szybciej, dłużej i w ogóle trochę inaczej, ale zostawiam go standardowo wam pod osąd ;)
Wróciłam do pisania po nocach, bo inaczej niestety nie daje rady. Właściwie to po nocach powinnam pisać pracę na olimpiadę, z którą jestem w Zakazanym Lesie, a czas goni. No ale trudno, są w końcu jakieś priorytety. :)
Co powiecie na jakiś wątek kryminalny? Trochę zamieszania może?
Boże, już ta godzina. Jutro będę nie do życia, bardziej niż zwykle. To niebezpieczne dla środowiska.
Czytajcie, komentujcie, zaglądajcie na bloga, a ja zmykam się zregenerować.
Dzięki, że jesteście.
Dobranoc <3

sobota, 1 listopada 2014

17. Było przeraźliwie zimno. Zimno i cicho.

W ciągu ostatnich dni czułam się jak pies gończy. Granice absurdu były skrupulatnie przekraczane, a ja zaczęłam zapominać, jak powinna wyglądać zwykła, szara rzeczywistość. A mianowicie, po ostatniej wizycie Brazylijczyka w ośrodku wynaturzonych tortur, do którego wysłał mnie John, zapanował tam prawdziwy szał na Melisę Henderson. Kiedy wróciłam tam w poniedziałek rano, przywitali mnie niemal jak królową, a nie jak kosmitę - tak jak do tej pory. Patrzyli na mnie, ale w całkiem inny sposób, z jakimś skrywanym podziwem, czy może bardziej ciekawością, jak takiej szarej masie jak ja, udało się zostać "kimś". Nagle stałam się otoczona wianuszkiem samych popularnych osób, które mnie szczerze przerażały. Czułam się osaczona jeszcze bardziej niż przedtem, ponieważ nigdy nie lubiłam być w centrum uwagi, a tym bardziej w miejscach publicznych. To jednak jeszcze nie wszystko, wiszące mi nad uchem przez 8 godzin pijawki, które pragnęły się za wszelką cenę podlizać, żeby zyskać możliwość "zakręcenia" się przy piłkarzach, nie były jedyną atrakcją jaką serwowała mi codzienność. Po szkole jechałam do hotelu, gdzie jak już wspomniałam, czułam się jak pies gończy. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, Scott czuł się w Barcelonie bardzo dobrze i nie sprawiał wrażenia, jakby chciał stąd szybko wyjechać. Dzięki temu moim głównym zajęciem było pilnowanie, żeby razem z Neymarem się nie pozabijali. Oczywiście kiedy obiecali trzymać się od siebie z daleka, ani trochę im nie uwierzyłam. I bardzo dobrze, faceci to kłamliwe stwory. A wracając do tematu, było to naprawdę trudne zajęcie, ponieważ sama miałam ochotę utopić Scotta  najbliższej i najpłytszej kałuży. Robiłam to tylko ze względu na uniknięcie sensacji, którą myślę, że na pewno wzbudziłby światowej sławy piłkarz okładający się pięściami z jakimś randomowym chłopakiem. Nikt wtedy nie wnikałby "dlaczego", a jedynie wybuchłby skandal, a znając chłopaka, to pewnie ucieszyłby się na swoje 5 minut w mediach i chętnie udzielałby "wywiadów". W końcu już przestał się kryć z tym, że tylko po to tu przyjechał. Mówiłby to, co chcieliby usłyszeć, nie patrząc na to, że niszczy komuś życie i karierę. Cała mentalność Tyler'a. Tak więc wyglądał mój każdy dzień, od pewnego pięknego czasu. Wracałam do domu, szłam do pokoju i padałam twarzą w poduszki, modląc się w duchu, żeby nikt mi chociaż teraz nie przeszkadzał. W innym przypadku musiałabym tego kogoś zamordować, a wybitnie mi się nic nie chciało, także swoisty konflikt interesów..
Około 22 zadzwonił telefon. Jakiś samobójca, jak nic.
Popatrzyłam na wyświetlacz, leniwie unosząc głowę znad nieprzyzwoicie miękkich poduszek. Numer nieznany. Odebrałam.
- Cześć kochana! - w słuchawce usłyszałam piskliwy głos, odsunęłam telefon od ucha, żeby zapobiec uszczerbku na słuchu. Przełączyłam dla bezpieczeństwa na głośnik.
- Eee cześć.. a kto mówi? - wymamrotałam, siadając na łóżku po turecku i przecierając oczy dłońmi.
- Nie mów, że nie dałam ci mojego telefonu głuptasie! To ja, Francisca, chodzimy do jednej klasy. - odpowiedziała nie tracąc poziomu decybeli w głosie. Zmarszczyłam brwi.
- Yhmm tak, oczywiście, że cię kojarzę. - odpowiedziałam wywracając oczami. Oczywiście, że jej nie kojarzyłam. Mogłam się jedynie domyślać, że to któraś z moich "la hermosa, artificial amigas"*. - I w jakiej ważnej sprawie do mnie dzwonisz? - zapytałam z subtelnością tornada. Byłam totalnie zmęczona i nie miałam ochoty udawać, że nie irytuje mnie dzwonienie o tej godzinie, po to, żeby pogadać o lakierach do paznokci. No bo niby o czym innym?
- Robię jutro imprezę i byłoby super gdybyś przyszła. - powiedziała, a ja mało się nie zakrztusiłam własną śliną. - Oczywiście możesz zabrać ze sobą kogo chcesz i w dowolnej ilości - ostatnie słowa powiedziała przeciągając końcówki i chichotając nerwowo na końcu. No tak, czego ja się spodziewałam. Nie chcą mnie na imprezie, tylko katalońskich piłkarzy. Uśmiechnęłam się przeciągle i podniosłam telefon, żeby było mnie lepiej słychać.
- Obawiam się, że mam już plany na jutro, trochę się spóźniłaś. - odpowiedziałam spokojnym, beznamiętnym tonem, jednak w środku gotowałam się ze śmiechu. - Ale to miło, że o mnie pamiętałaś. Dobranoc Fran. - dodałam, rozłączyłam połączenie i wybuchnęłam śmiechem. Położyłam się na plecach i patrząc w sufit wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Melisa Henderson nie będzie liczyć na niczyją łaskę. Teraz to ja ustalam zasady.


*****

Zastanawialiście się kiedykolwiek jak to jest być ofiarą stalkerów? Powiem wam, że to nic miłego. Następnego dnia, w momencie gdy tylko przekroczyłam próg szkoły, dziewczyny wyglądające jak z czasopism dla nastolatek zaczęły krążyć nade mną jak stado sępów. Szczebiotały jak skowronki, jak to muszę się pojawić na dzisiejszej imprezie i jakie to wyróżnienie, że zostałam osobiście na nią zaproszona. Niestety, "haniebna ja" nie dostrzegałam tej wyjątkowości i wspaniałomyślności jaka na mnie spłynęła w związku z wczorajszym telefonem.
- Dobra, dobra, zastanowię się - skapitulowałam po 4 godzinach, a te słowa zadziałały jak magiczne zaklęcie. Nie zrobiłam tego dlatego, że zmieniłam zdanie, tak dla jasności. Po prostu chciałam wreszcie w spokoju iść sama do łazienki. Ludzie ileż można! Po zakończonych zajęciach wybiegłam ze szkoły z takim impetem, że kilkoro uczniów również zaczęło biec, zapewne w obawie, że się pali lub coś w tym stylu. Wyglądało to komicznie, jednak nie miałam czasu na śmiech, musiałam biec ile sił w nogach, żeby zniknąć z okolic budynku, zanim sępy znowu zaczną polowanie. Po 10 minutach biegu miałam ochotę położyć się na środku chodnika i wyzionąć ducha, który i tak już w większości chyba wydostał się na zewnątrz. Oparłam się o płot i przymknęłam oczy, łapczywie łapiąc powietrze. Może i byłam dziwna, ale zdecydowanie wolałam spokój w zaciszu własnego domu, a nie huczną imprezę. Poza tym o jakim zaciszu ja mówię, dzisiaj był mecz. Spojrzałam na zegarek 15:08, rozejrzałam się dookoła, kompletnie nie wiedziałam gdzie jestem. Ruszyłam przed siebie w poszukiwaniu pierwszego lepszego przystanku autobusowego, pomijając fakt, że kompletnie nie znałam topografii miasta, nazw ulic, ani gdzie co jeździ. Wsiadłam w autobus linii 218, na szczęście jechał w stronę centrum. Czasami wydaje mi się, że mam więcej szczęścia niż rozumu.
Wyskoczyłam na jakimś przypadkowym przystanku, który wydawał mi się najbliższy stadionu. Powolnym krokiem ruszyłam w stronę Camp Nou, którego elewacja była widoczna już z daleka. Moja orientacja w terenie znowu dała swój popis w rzeczywistości, bo myślałam, że to naprawdę jest bardzo niedaleko. Moje "niedaleko" zajęło mi 2 godziny marszu. Kiedy dotarłam na miejsce, opadłam bez sił na schody przed stadionem. Nie czekałam nawet 5 minut, kiedy usłyszałam wesołe głosy Katalończyków wychodzących z treningu.
- Cześć mała, co ty tu robisz? - usłyszałam Gerarda i od razu poderwałam się na nogi. To było totalnym błędem, bo łydki rwały mnie jak oszalałe i o mały włos nie runęłabym jak długa, gdyby nie Leo, który właśnie podszedł i zdążył mnie złapać.
- Dawno się nie widzieliśmy. - roześmiał się "stawiając mnie na nogi", a ja podparłam się barierki, poprawiłam włosy i uniosłam głowę z godnością. A właściwie jej resztką.
- Też za wami tęskniłam - odpowiedziałam patrząc po zawodnikach ze szczerym uśmiechem na ustach. - Jak tam przed dzisiejszym meczem, lekka trema? - zapytałam opierając się o barierkę w oczekiwaniu aż do moich nóg w pełni powróci krążenie.
- Jak przed każdym, ale oczywiście liczymy na wygraną. - zaśmiał się Pique, a reszta mu zawtórowała.
- Nie bądź próżny Gerdziu. - Iniesta poklepał go po ramieniu przechodząc obok, a do mnie puścił oko. Gdzieś w środku poczułam się znowu beztrosko, jak w wakacje, kiedy niczym nie musiałam się przejmować, a jedyne co robiłam, to sprzątanie w hotelu i spędzanie czasu z piłkarzami. Brakowało mi tego. Naprawdę.
- A Ney gdzie zaginął? - rozejrzałam się ponownie w poszukiwaniu znajomej czupryny nastroszonych, ciemnych włosów.
- Nic się nie martw, jemu zawsze najdłużej schodzi z ubieraniem się. - Messi zaśmiał się wywracając zabawnie oczami. - Patrz, o wilku mowa.- i rzeczywiście, po jego słowach, jak na zawołanie w drzwiach pojawił się nie kto inny jak Brazylijczyk.
- Cześć księżniczko - dostałam kuksańca w bok, a cała reszta się roześmiała.
- Będziemy gdzieś iść następnym razem, to zobaczymy kto tu potrzebuje doby na szykowanie. - chłopak wytknął mi język i udał obrażonego, a ja mimo usilnych starań, nie mogąc powstrzymać śmiechu, niczym nie poprawiałam swojej sytuacji. Odcisnęłam na jego policzku długi pocałunek, po którym zauważyłam, że jego twarz znacznie złagodniała. - No dobra, już dobra, chodź tutaj - otworzył ramiona, w które bez zawahania, z wielkim uśmiechem na ustach się wślizgnęłam.
- Teraz jedziecie się przebrać? - zapytałam kiedy wszyscy skierowaliśmy się w stronę ogromnego autokaru, zaparkowanego na tyłach parkingu.
- Zjeść, wziąć prysznic, zabrać rzeczy i nie martw się, podrzucimy cię do hotelu. Za darmo. - odpowiedział zerkając na mnie z góry.
- Dobrze, że domyśliłeś się najważniejszego. - zaśmiałam się i usadowiłam wygodnie zajmując dwa miejsca na raz.
- Ej, nie żebym coś sugerował, ale chyba się tu nie zmieszczę. - Neymar stanął w przejściu i uniósł brwi do góry.
- To schudnij. - odpaliłam, jednak widząc, że jego zacne cztery litery tamują ruch, od razu usunęłam się na skromną część mojego siedzenia. Opadł obok mnie i wbił we mnie spojrzenie Bazyliszka.
- Ja cię kiedyś zamorduje. - wycedził przez zęby kręcąc głową, a ja nieświadoma realnego zagrożenia wyciągnęłam mu z rąk słuchawki. Nie zarejestrowałam nawet momentu, w którym powinnam odskoczyć, bo piłkarz rzucił się na mnie z pochodniami w oczach - Oddawaj w tej chwili! - on ryknął, ja krzyknęłam, autokar zahamował, Neymar rozpłaszczył się na szybie. Cyrk na kółkach - Auuaa! - jęknął, a ja ponownie zdusiłam w sobie śmiech.
- Musimy pogadać, później posłuchasz muzyki. - powiedziałam spokojnie, kiedy wrócił na miejsce, rozmasowując sobie policzek. Spojrzał na mnie z mordem w oczach.
- Nie mogłaś tak od razu? - syknął chowając sprzęt do torby, a ja w odpowiedzi musnęłam ustami jego wargi i uśmiechnęłam się przepraszająco. Przemilczałam odpowiedź na jego pytanie, w obawie, że mógłby się jeszcze bardziej obruszyć. W końcu nie kazałam mu skakać po autobusie, jakby siedział grzecznie na swoim miejscu, tak jak Bozia przykazała, to by mu się nic nie stało. - W ogóle masz wyłączony telefon? - zapytał po chwili, a ja zrobiłam "mądrą" minę i zaczęłam opowieść.
- Właśnie w związku z tym chciałam z tobą porozmawiać. Po twojej ostatniej wizycie u mnie w szkole, nie uwierzysz, ale nie wiedzieć czemu stałam się jedną z najpopularniejszych dziewczyn w całej tej chorej społeczności. Teraz za mną chodzą, napastują mnie, dzwonią, że koniecznie muszę pojawić się na ich imprezie, która z resztą jest dzisiaj, co całkiem odpada. Oczywiście nie jest to takie bezinteresowne, ponieważ na każdym kroku, bardzo subtelnie z resztą, dają mi do zrozumienia, żebym nie przyszła sama. Co w krótkich słowach, nakazuje mi zabranie całej zawartości tego autokaru, albo przynajmniej znacznej jego większości. Żałosne. Podsumowując nie zamierzam tam iść, to kompletna głupota, ale z drugiej strony zastanawiam się co będzie ze mną w szkole po weekendzie. Wiesz, spodobało mi się jak przytrzymują mi drzwi, zamiast puszczać mi je na twarz.. - gadałam jak najęta, kiedy skończyłam swój słowotok, splotłam dłonie na swoich kolanach i wbiłam wyczekujący wzrok w '11'.
- Brałaś coś? - zapytał z rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
- Opętało cię, czy jak?! - rzuciłam oburzonym tonem głosu. - Ja tu ci się zwierzam, a ty mi tu jakieś niestworzone rzeczy sugerujesz.
- Po prostu jesteś jakaś taka, hmm nakręcona. Bardziej stuknięta niż normalnie. - powiedział, a tym razem to ja miałam ochotę zacisnąć moje długie, żądne mordu palce na jego szyi. Nie dane mi było jednak dokonać tego aktu, ze względu na okoliczności i ogrom świadków dookoła. - Moim zdaniem powinnaś iść. - powiedział spokojnie nie zwracając uwagi na moją drgającą powiekę.
- Jak to..? - tą odpowiedzią naprawdę mnie zaskoczył. Byłam niemal pewna, że przyzna mi rację i powie, że to rzeczywiście głupota i nie warto zawracać sobie tym głowy, a moja twarz poćwiczy refleks w łapaniu drzwi.
- Normalnie. To coś jak budowanie swojego image w mediach. Właściwie to dokładnie to samo. - powiedział i tym razem to on zrobił mądrą minę. Wyglądał jak magister inżynier z kombinatorstwa. Naprawdę profesjonalnie. - Pójdziesz tam raz, pokażesz się, zakręcisz, będziesz wyglądać super, pogadasz z kilkoma osobami, zrobisz sobie kilka zdjęć, poudajesz pijaną i jeśli ci się nie spodoba to już nigdy tam nie pójdziesz. Raz byłaś i wystarczy. - powiedział, a było strasznym, że musiałam przyznać, że brzmiało to całkiem sensownie. W końcu kto jak kto, ale on się na tym powinien trochę znać. - Powiem ci więcej, jak się "przyjmiesz", to jeśli nie będziesz chodzić na tego typu imprezy większość ludzi zacznie się zastanawiać czy naprawdę jest w nich coś fajnego. Zaczniesz wyznaczać trendy, moja droga. - mówił to z takim przekonaniem, że praktycznie mu uwierzyłam.
- Dzisiaj gracie, chciałam iść na mecz.. - powiedziałam, obracając w dłoniach wyłączony telefon.
- Przyjdziesz na każdy następny, a jeśli teraz tam się nie pojawisz, to już nigdy cię nie zaproszą. - piłkarz zręcznie złapał urządzenie i w zamian wziął mnie za dłoń.
- Jakby mi na tym strasznie zależało.. - odburknęłam odwracając wzrok.
- Mel, tutaj długo nie da się zgrywać rebelianta. Wiesz dobrze o co mi chodziło, pójdziesz tam raz, będziesz dobrze się bawić i w sumie skoro przyjdziesz i tak bez nas to cię prawdopodobnie już więcej nie zaproszą. - roześmiał się, na co ja zgromiłam go wzrokiem.
- Może i masz rację. Dobra, poświęcę im jeden cenny wieczór z mojego życia. - westchnęłam kilka razy nad swoją wspaniałomyślnością. Po powrocie do hotelu zdecydowałam się zjeść wspólny obiad z piłkarzami. Johna oczywiście widziałam tylko przez moment w przelocie, więc nawet nie zdążyłam mu zakomunikować, że wychodzę. Kiedy chłopaki powędrowali do pokoi po rzeczy, ja zdecydowałam się zajrzeć do chrzestnego, żeby przypadkiem nie przyszło mu na myśl wszczynanie poszukiwań, kiedy wróci po pracy do domu i mnie tam nie zastanie. Zastałam go w momencie, kiedy galopował po pomieszczeniu łapiąc jakieś papiery, które na chybił trafił wrzucał do dużej teczki.
- Cześć Mel, uprzedzam, że nie mam czasu. - powiedział kręcąc się wokół własnej osi. Paradoksalnie spokojnie, przysiadłam na brzegu fotela.
- Ja tylko przyszłam cię uprzedzić, że idę dzisiaj bratać się z wrogiem i mogę późno wrócić. - powiedziałam powoli, obserwując jego dziki taniec po gabinecie.
- Spoko, tylko wróć w jednym kawałku i przyzwoitym stanie. - rzucił zakładając marynarkę. Byłam w szoku.
- Tylko tyle? - zapytałam podejrzliwie. W domu nigdy by takie coś nie przeszło. Nie byłoby pewne, że w ogóle z niego wyjdę, pomijając już szereg pytań, adresów i numerów telefonów, które musiałabym zostawić rodzicom.
- Aa zapomniałbym! - klepnął się w czoło i wcisnął mi w dłoń dwa banknoty - Masz tu kasę na taksówkę, mam nadzieję, że starczy - sytuacja była tak nieprawdopodobna, że aż musiałam uszczypnąć się w ramię, żeby mieć pewność, że to nie jakiś wspaniały sen.
- Dziękuję. - uściskałam mężczyznę i szybko ulotniłam się z pomieszczenia, w obawie, że się jeszcze rozmyśli albo coś. W opustoszałej poczekalni obok holu, czekał na mnie Neymar. Podeszłam z uśmiechem i usadowiłam mu się na kolanach. - Jesteś pewny, że powinnam tam iść? - przejechałam delikatnie opuszkami palców po jego policzku, a on uśmiechnął się sprawiając, że moje palce zboczyły z wyznaczonej trasy.
- Wszystko będzie okey. Ty pójdziesz na imprezę, ja zagrać mecz, a jutro spędzimy sobie razem jakiś miły wieczór, co ty na to? - założył mi kosmyki włosów za ucho, muskając przy tym przypadkowo moją skórę.
- Już nie mogę się doczekać. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą i pocałowałam go najdelikatniej jak umiałam - Uważaj na siebie. - szepnęłam patrząc mu w oczy.
- I nawzajem. - roześmiał się cicho i pocałował mnie w czoło. Wstaliśmy niechętnie i poszliśmy, on do autokaru jadącego na mecz, ja do taksówki, która miała zawieźć mnie do domu. Jeszcze tylko filmowe odwrócenie głowy w akcie tęsknoty i już znowu jestem sama. Sama, samiuteńka. Nie licząc kierowcy taksówki.


*****

Bądźmy szczerzy, nie miałam ochoty się starać, szykować. Ubrać się musiałam, ale nie było to nic wyszukanego. Czarne legginsy i szafirowa, zwiewna sukienka przed kolano, do tego baleriny, rozpuszczone włosy i odrobina jasnego błyszczyka na usta. Całość zajęła mi może z pół godziny, a efekt był naturalny. Grunt, że nie naturalistyczny, ale nie mi to oceniać.
Chyba powinnam zatrudnić własnego szofera, bo mam wrażenie, że to i tak znowu ten sam taksówkarz, który przywiózł mnie do domu jakiś czas temu. Złapałam torebkę, zamknęłam drzwi na klucz, wsiadłam do samochodu i podałam mężczyźnie adres, który dostałam wcześniej sms-em. Podróż dłużyła mi się niemiłosiernie, a dłonie pociły. Już nawet nie z tego powodu, że widząc przeskakujące cyfry na liczniku, miałam nieodparte wrażenie, że nie starczy mi pieniędzy na zapłatę. Ogólnie ogarnęło mnie jakieś dziwne zdenerwowanie i niepokój, którego już dawno nie miałam okazji doświadczyć. Postanowiłam jednak zignorować te wszystkie uczucia. Zapłaciłam taksówkarzowi i wysiadłam z samochodu. Moim oczom ukazał się ogromny dom, chyba 3 razy większy niż mój i Johna. Z środka dochodziło dudnienie muzyki i podniesione głosy gości. Postanowiłam wślizgnąć się niepostrzeżenie do domu mojej klasowej koleżanki. To tylko w teorii wydawało się być takie gładkie i proste do zrobienia. W praktyce, kiedy tylko przekroczyłam próg, podleciały do mnie jakieś 3 dziewczyny i znowu zaczęły szczebiotać, jak to fajnie, że przyszłam. Oczywiście nie umknęło mojej uwadze to, że rozglądały się czy za mną nie idzie przypadkiem zgraja piłkarzy. W momencie kiedy okazało się, że jestem sama, nie kryły zawodu i od razu straciły zainteresowanie. Skorzystałam z tej wolności i podeszłam do baru ( tak, miała własny bar w domu! ), usiadłam na krzesełku i zamówiłam drinka.
- Cześć słodka. - usłyszałam i wywróciłam oczami, kolejne tanie teksty, pomarzyć można. Moja mina stężała, kiedy kątem oka zarejestrowałam, że osobą, która siada obok, jest Scott.
- Skąd ty się tu do jasnej cholery wziąłeś!?! - prawie krzyknęłam, patrząc na zadowolonego z siebie chłopaka.
- Twoje koleżanki cię szukały i przypadkiem na siebie wpadliśmy, okazało się, że jesteś naszą wspólną znajomą więc mnie zaprosiły. Grzech byłoby nie skorzystać. - powiedział szczerząc zęby w uśmiechu. Prawie mnie zemdliło. - Fajnie jest w tej Hiszpanii, tyle pięknych dziewczyn się wokół ciebie kręci. - dodał upijając łyk soku ze szklanki.
- Cóż, jakoś nigdy się nie kryłeś z tym, że ci się to podoba. - rzuciłam z większą goryczą w głosie niż się spodziewałam - Chociaż jak tak patrzę to raczej nie dziewczyny, a niektórzy panowie wodzą za tobą wzrokiem. Różowa koszulka, serio? Trzeba było sobie jeszcze celownik na dupie narysować. - zreflektowałam się złośliwością, żeby nie stracić twarzy, po czym z dumnie uniesioną głową odeszłam. Po kilku łykach zrezygnowałam z drinka i odstawiłam szklankę na pierwszy lepszy stolik. W głowie miałam instrukcje, którymi nafaszerował mnie dzisiaj Neymar. Tak jak mi polecił, trochę potańczyłam z różnymi ludźmi, stanęłam do kilku fotek, ogólnie Melisa Henderson - człowiek mebel.
Po jakimś czasie wspięłam się na piętro. Nie był to zbyt mądry pomysł z uwagi na to, co mogłam tam zastać, ale potrzebowałam chwili ciszy. Od tej ciągłej, głośnej muzyki, moje uszy już powoli zaczynały krwawić. Przeszłam się długim korytarzem, na końcu którego znalazłam otwarte drzwi, a za nimi kilku chłopków oglądających mecz. Uśmiechnęłam się w duchu i oparłam o framugę obserwując akcję na boisku. Barcelona to naprawdę dziwne miasto, tu nawet na imprezie jest obecna piłka nożna. Podobało mi się to. Zabawnie swoją drogą, było znów oglądać mecze Barcelony w telewizji, a nie na żywo z milionami kibiców na trybunach. Zbliżenie twarzy na Pique, Bartre, Daniego Alvesa. Barcelona prowadzi 1:0. Widzę wszystkich, prawie wszystkich. Gdzie jest Ney..?
- Działo się coś ciekawego? - zapytałam, a pięć par oczu odwróciło się w moją stronę. Taak, dziewczyna, którą interesuje piłka nożna. Na pewno kosmitka.
- Była bramka w 20 minucie i przed przerwą sfaulowali Neymara, znieśli go z boiska. - powiedział spokojnie brunet siedzący najbliżej drzwi. Myślałam, że się przesłyszałam.
- Jak to znieśli? - wydukałam jak niesprawna umysłowo. Chłopak ponownie na mnie spojrzał, zapewne badając czy jestem aż tak głupia, czy aż tak pijana.
- Normalnie. Dostał tak, że pomoc medyczna musiała go znieść z boiska. Któryś z pomocników go podciął, a drugi nie wyhamował i prawie przebiegł mu po głowie. - nie chciałam słuchać dalej, to było zbyt wiele. Wystrzeliłam z pomieszczenia jak poparzona. Zbiegłam na dół i zauważywszy Scotta bajerującego jakąś nieszczęsną, niczego nieświadomą dziewczynę, pociągnęłam go za sobą na zewnątrz.
- Jednak zmieniłaś zdanie. - rozciągnął usta w bezczelnym uśmiechu, a ja miałam wielką ochotę dać mu w twarz. Zrobiłabym to, gdybym nie potrzebowała właśnie jego pomocy.
- Piłeś coś? - zapytałam ignorując jego uwagę.
- Jeszcze nic procentowego. - odpowiedział opierając się o ścianę i nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Wspaniale. To teraz siadaj za kółko, zawieziesz mnie do szpitala. - zakomunikowałam mu stanowczym tonem.
- Chwila, chwila. - powiedział mrużąc oczy - Co ja będę z tego miał? - toż to pazerna, egoistyczna świnia..
- Zapłacę ci. - odpowiedziałam wiedząc, że dzięki Johnowi, na dnie mojej torebki spoczywa spokojna suma pieniędzy. Przestępowałam z nogi na nogę, niecierpliwiąc się coraz bardziej.
- Okey, ponegocjujemy później. Wsiadaj. - otworzył samochód z wypożyczalni, a ja w prędkością światła znalazłam się w środku. Muszę sobie zapisać: Koniecznie nauczyć się jeździć! W końcu mam piękny, drogi samochód, który stoi w garażu i się kurzy.  - Który szpital?
- Nie mam pojęcia! - krzyknęłam zdenerwowana. Taka była prawda, nie miałam zielonego pojęcia i nikt mi nie mógł tego powiedzieć. Chłopaki grali, a nikt poza nimi nie mógł tego wiedzieć. - Najbliższy Camp Nou. - rzuciłam, a chłopak wstukał współrzędne do GPS. Po 20 minutach zatrzymaliśmy się z piskiem opon pod szpitalem. Wybiegłam z pojazdu, prawie traktując ludzi na chodniku. Wpadłam do budynku niczym tajfun i od razu rzuciłam się w stronę recepcji. Po absurdalnej ilości czasu, którą wystałam się w kolejce, dowiedziałam się, że nie mogą udzielić mi żadnych informacji, bo nie jestem nikim z rodziny. Myślałam, że przegryzę tętnicę tej kobiecie po drugiej stronie biurka. Wyszłam na zewnątrz i usiadłam na ławce przed szpitalem.
- Trzymaj. - Scott wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów. Miałam skończyć z tym paskudnym nawykiem, sięgania po papierosy w stresujących sytuacjach, ale jakoś średnio mi to wychodziło.
- Dzięki. - powiedziałam sucho i zapaliłam. Zaciągnęłam się dymem i przymknęłam oczy.
- Mój numer masz, jak ci będę potrzebny to zadzwoń. - powiedział w końcu, a ja nawet nie miałam ochoty na to, by na niego spojrzeć.

- Nie martw się, nie będziesz. Wracaj na imprezę. - powiedziałam patrząc przed siebie. Po chwili usłyszałam głuche kroki, kiedy bez słowa się oddalał. Nie pozostało mi nic, tylko czekać aż mecz się skończy i ktoś wreszcie przyjdzie. Może wtedy będę mogła wejść do środka. Nie wiem ile czasu tak siedziałam. Opustoszała ulica sprawiała, że kompletnie straciłam poczucie czasu. Próbowałam się uspokajać, że to tylko tak strasznie wyglądało i nic mu nie jest. Jednak gdzieś w środku bałam się, że oszukuję sama siebie.


 Wiedziałam jedno. Było przeraźliwie zimno. Zimno i cicho.



* -
"piękne, sztuczne koleżanki"




Z góry przepraszam Was wszystkich za ilość czasu jaką musieliście wyczekać na kolejny odcinek. Niestety najpierw natłok obowiązków, później choroba uniemożliwiły mi pisanie. Ciężko jest wymyślić coś składnego, kiedy głowa cię łupie jak po dobrej imprezie. Także przeziębienie 1, ja 0 ;)
Ale nowy rozdział już jest, więc nie ma co rozpaczać, czasu nie cofnę. Mam tylko nadzieję, że się spodoba, zostawicie po sobie jakiś ślad z opinią i może podsuniecie mi jakiś nowy pomysł. :)
Może i tym razem nie zawiodłam :)
Jesteście super, gdyby nie wy, to już dawno to opowiadanie przestałoby istnieć. Dziękuję <3