niedziela, 13 sierpnia 2017

Epilog.

- Cholera, John! - Usłyszałam krzyki z dołu i powstrzymałam wybuch śmiechu, ponieważ od kilku dni w tym domu takie zachowanie było jasnym sygnałem, że komuś życie przestało być miłe. Carol biegała jak w amoku, tratując wszystko, co na drodze i klnąc znacznie więcej niż zwykle.
Powód był prosty.
Dzisiejszego popołudnia miała razem z moim szanownym chrzestnym stanąć na ślubnym kobiercu i powiedzieć sobie wyczekane i pełne mocy prawnej: ,,TAK''.
Nie mogłam jednak wyzbyć się wrażenia, że mimo skrupulatnych przygotowań piękni państwo młodzi są w kompletnej rozsypce.
- Powinien się przyzwyczajać skoro nawet w dniu ślubu na niego krzyczy - zażartował Brazylijczyk, leżąc na moim starannie pościelonym łóżku i szczerząc śnieżnobiałe zęby jak wariat. Stłumiłam kolejną falę śmiechu i przyłożyłam sobie konspiracyjnie palec do ust. Gorączka przedślubna dotknęła ten dom w swoim największym natężeniu, a uszczypliwe komentarze piłkarza nie bawiły domowników tak bardzo jak zazwyczaj. Z wyjątkiem mnie rzecz jasna, ale to przecież nie mój dzień, nie mój stres i nie moje pogniecione falbanki w sukience.
- Mów ciszej jak chcesz dożyć wieczora - zaśmiałam się cicho i opadłam plecami na miejsce obok niego. Do 17 zostało jeszcze sporo czasu, ale nie próbowałam wychylać nawet koniuszka nosa ze swojego pokoju. Wiedziałam, że dzisiaj w Barcelonie szalał huragan Caroline i zbierał naprawdę krwawe żniwo.
- Co się stało, moja piękna? - Głos Johna, a później jego truchtanie oznaczało, że całkiem świadomie pakował się w oko cyklonu. Od zawsze miałam wrażenie, że ma jakieś zaburzenia instynktu samozachowawczego, chociażby ściągając mnie do Hiszpanii jakiś czas temu. Nikt z nas nie spodziewał się, że moja obecność wywróci to miasto, a przynajmniej jego pewne kręgi do góry nogami. Czasami odnosiłam wrażenie, że wujek do tej pory nie był tego do końca świadomy.
Czas płynął i wszyscy się zmienialiśmy, chociaż nikt nie chciał się do tego przyznać. Ja twardo utrzymywałam, że jedyne, co się we mnie zmieniło to cyfra z przodu z 1 na 2 jeśli chodzi o mój wiek. Nadine twierdziła, że w niej tylko fryzura uległa metamorfozie, nie żeby złagodniał jej charakter, czy poglądy w sprawach sercowych. Niee, nic z tych rzeczy.
Królem niezmienności, stałości i permanentnej wspaniałości był jednak Ney, cały czas święcie przekonany o swoim nieprzemijającym uroku osobistym i kondycji na boisku. Może to nasza wina, że nigdy nie wyprowadziliśmy go z błędu, ale każdy musi mieć przecież jakieś przyjemności
w życiu. Nawet jemu się one należą.
- Dzwoniłam do zespołu i wiesz co mi powiedzieli? Że myśleli, że są zamówieni na ślub za tydzień! Za tydzień! Rozumiesz, John? - Krzyki z pokoju na końcu korytarza było słychać tak wyraźnie, że zapewne sąsiadom zagłuszały one telewizory na całej ulicy. Zakryłam twarz dłońmi, przesuwając nimi w dół i mimowolnie rozciągając swoją skórę. Ta symfonia na dwadzieścia różnych głosów trwała już od dobrego tygodnia i z każdą kolejną oktawą zastanawiałam się, czy ten ślub dojdzie w ogóle do skutku.
- Ja mogę zaśpiewać - usłyszałam poważny ton Brazylijczyka i tym razem już nie byłam w stanie się opanować. Perlisty, głośny śmiech potoczył się po pokoju, odbijając się od ścian i wypadając na nagrzany słońcem podjazd. Złowieszcza cisza zapadła w całym mieszkaniu, ale nie potrafiłam się tym przejmować. Wszyscy ostatnio zachowywali się, jakby co najmniej mieli bardzo niewygodne buty na nogach, pomrukując i wrzeszcząc na wszelkie stworzenie. Może to właśnie śmiechu nam brakowało. Zwykłego, zdrowego szczerego śmiechu. Ten dzień miał być przecież piękny, przepełniony szczęściem i radością, a nie stresem i dolegliwościami żołądkowymi.
- Ney, to poważna sprawa.. - popatrzyłam na naburmuszonego chłopaka. Zapomniałam przecież, że w jego mniemaniu był tancerzem i piosenkarzem tak wspaniałym, jak piłkarzem. Nie docierało do niego, że na scenie nie radzi sobie tak dobrze, jak na boisku i żadną mocą nie dało mu się tego przetłumaczyć.
- Ale ja mówiłem całkiem poważnie - odparł tonem obrażonego pięciolatka i odwrócił wzrok. Oczywiście, jego uczucia zostały zranione, a rzekome rozległe talenty niedocenione. Mel, jak mogłaś być tak okrutna?
Z dwojga złego lepiej, żeby usłyszał to ode mnie w domowym zaciszu, niż od milionów jego fanów, którzy śmialiby się z niego do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej.
- Mi możesz zawsze śpiewać, ale inni chyba jeszcze nie są gotowi na twój sukces w branży muzycznej - szepnęłam, przytulając się do niego, żeby złagodzić efekty wyznania tej brutalnej prawdy. Poczułam jak silne ramię oplata się wokół mojej talii i uśmiechnęłam się znacznie szerzej wiedząc, że już mu nieco przechodzi. Oparłam brodę o jego tors i przeniosłam wzrok na jego oczy, które patrzyły na mnie teraz uważnie spod wachlarza ciemnych rzęs. Może i był narcystycznym dupkiem, ale musiałam przyznać, że miał powody do tego, żeby uważać się za kogoś atrakcyjnego. Jego spojrzenie mogłoby stopić lodowiec i pewnie powiecie, że to naukowo niemożliwe i że zaczęłam bredzić, ale ja mam na to dowód.
Ja nim jestem, Melisą Henderson we własnej osobie.
Jego spojrzenie stopiło największe składowisko lodu jakie znała ta ziemia.
Moje serce.


******


- Jak mój krawat? - Neymar stał przed wielkim lustrem w holu i obsesyjnie poprawiał na zmianę swoje nastroszone włosy, mankiety od marynarki i wspomniany, nieszczęsny krawat.
- Idealnie, jak cała reszta - odpowiedziałam po raz kolejny, wywracając oczami i stanęłam przed nim, strącając jego palce z wąskiego materiału. Powolnymi, dokładnymi ruchami poprawiłam go tak, żeby wyglądał dobrze i już więcej nie był narażony na molestowanie ze strony tego narcyza. Podniosłam na niego czekoladowe tęczówki, a kąciki moich umalowanych ust powędrowały nieco do góry. - To chyba ja powinnam się ciebie dopytywać o takie rzeczy i żebrać o komplementy - stwierdziłam, unosząc z lekkim rozbawieniem brwi.
- Ty zawsze wyglądasz pięknie, Mel. Dlatego z tobą jestem - chłopak się roześmiał, a ja zrobiłam kwaśną minę i trzepnęłam go delikatnie w ramię. Bóg jeden wie, co ja w nim widziałam.
- Tylko grzecznie tu, nie po to ratowałem to wesele, żebyście się tu teraz pojedynkowali. - Bastian wyłonił się zza rogu, kończąc przygotowywać instrumenty i podpinać kable od mikrofonów. Zgodził się razem ze swoim zespołem zastąpić niedoszłych, weselnych muzyków i zrobić przy okazji swojej matce ogromny prezent. Zgodził się bez sekundy wahania, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nic innego na ten piękny dzień im nie kupił.
- Już nie zgrywaj takiego bohatera, bo gdyby nie ja, to byś został z pustymi rękami - wytknęłam mu język, jednak od razu się roześmiałam. Nie mogąc już dłużej słuchać lamentów Carol i w obawie, że Ney rzeczywiście zaraz złoży im propozycję wokalną, a oni przyjmą ją w akcie desperacji, zaryzykowałam opuszczenie swojej bezpiecznej jaskini i zaproponowanie im Basha jako rozwiązanie idealne. Byłam zdziwiona, że sami na to nie wpadli, ale stres już pewnie do końca wyżarł im szare komórki.
- Twoi rodzice zaraz będą? - Pytanie, które padło z ust Brazylijczyka nieco mnie zaskoczyło, jednak szybko otrząsnęłam się z szoku i rozciągnęłam ponownie usta w uśmiechu.
- Tak, przyjadą razem z Alexem, a Davi z Rafaella? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, zmieniając tylko podmioty. Wygładziłam dłońmi rubinową sukienkę i przygryzłam nerwowo dolną wargę w takim samym kolorze. Nigdy nie byłam czyjąś druhną, więc trochę się stresowałam. Na szczęście miałam do pary Nad, która była równie obeznana w tym temacie co ja.
- Bartra uparł się, że po nich pojedzie - mlasnął z niezbyt zadowoloną miną, a ja się roześmiałam, patrząc na niego z niedowierzaniem. Rozumiem, że nie akceptowałby obcego faceta, ale to jego kumpel. Chociaż w sumie to mógł być największy minus tego wszystkiego. - Raf naprawdę straciła głowę dla tego gościa. Nie wiem co ona w nim widzi. - prychnął ponownie jak zignorowany kocur, a ja złapałam jego dłoń i splotłam razem nasze palce. Widziałam jak za każdym razem, kiedy dotykam jego ciała, wyraz jego twarzy łagodnieje. To miłe widzieć, że stanowi się lekarstwo na cały wkurzający dobytek tego świata.
- Dokładnie to, co ja w tobie - powiedziałam szeptem, nie dbając o to, czy mnie usłyszy. Na horyzoncie zobaczyłam Nad, która machała do mnie zamaszyście drobną dłonią. Jej ognisty kolor na włosach, dla którego poświęciła lazurowy błękit, świetnie pasował do koloru kreacji, jaką wybrała dla nas Carol. Goście już powoli zajmowali wyznaczone miejsca, a ja nie mogłam się wręcz napatrzeć na to, jak uroczyście to wyglądało. Tylu pięknych ludzi, w tak pięknym miejscu i ja. Melisa Henderson, druhna z przypadku i swatka z wyboru.
- Sergi, na miłość Boską, przestań się ze mnie śmiać! - warknęła Nad, obrzucając swojego partnera morderczym spojrzeniem. Samper pomachał do nas przyjaźnie, chcąc odwrócić uwagę jego dziewczyny, która prawdopodobnie miała chwilowo atak wścieklizny. Trudno mu się było jednak dziwić, bo zobaczyć Nadine w tak iście księżniczkowym wydaniu było prawdziwą rzadkością, żeby nie powiedzieć cudem.
- On tylko werbalnie się uśmiecha - Ney przybił piątkę z kolegą i stanął po jego stronie, a Nad mało para nie poszła z uszu. Interweniuj Mel, bo zaraz będziesz zdrapywać tych dwóch nieszczęśników z pobliskiej ściany!
Złapałam przyjaciółkę pod ramię i pociągnęłam ją w stronę ślubnego łuku, pod którym miałyśmy stać i ładnie wyglądać. W naszym przypadku to i tak było wyzwanie. Nienawidziłam jak ludzie się na mnie gapili, ale na szczęście istniało takie prawdopodobieństwo, że jeśli nie wpakujemy się w jakieś spektakularne kłopoty, to Caroline skutecznie odwróci od nas uwagę. Po drugiej stronie przejścia już ustawił się Bastian i Luis Enrique, którzy w przeciwieństwie do nas wyglądali na profesjonalistów.
Godzinę później wszyscy byli już ekstremalnie szczęśliwi i to wcale nie za sprawą szampana, który lał się wodospadami. Carol oficjalnie została przyjęta do rodziny, a wraz z nią ten opryskliwy niewdzięcznik, Bash, znany również jako Człowiek Impreza. Mogło to wynikać z jego specyficznego stylu życia, a może z tego, że gdyby wyszedł to tej imprezy by nie było. Głupio byłoby prosić gości, żeby śpiewali przez całe wesele, nawet jeśli robili to naprawdę zjawiskowo.
- Gerard wciągnij ten brzuch, bo zdjęcia robią! - Blondynka z burzą kręconych loków, klepnęła Pique po koszuli, na co on wyprostował się jak struna.
- To mięśnie, same mięśnie i ani grama tłuszczu - odparł tonem eksperta i tylko kiedy fotograf odwrócił się do innego stolika, piłkarz wrócił do pałaszowania zawartości swojego talerza.
- Mogę prosić? - Usłyszałam w pewnym momencie za plecami znajomy głos. Nie musiałam się odwracać, żeby mieć pewność, że to Ney. Przeprosiłam towarzystwo przy stole i bez słowa wstałam, podając mu dłoń. - Lubię tę piosenkę.
- Gdzie zniknąłeś? - Szepnęłam mu na ucho, przytulając się do jego ramienia. Gust do muzyki mieliśmy identyczny, bo wybrał naprawdę uroczy kawałek, żeby zatańczyć. Poczułam jak jego dłonie oplatają mnie w biodrach, a uśmiech rozświetla jego twarz. Nie słysząc odpowiedzi, odchyliłam się nieco, żeby popatrzeć mu w oczy, z których nie wyczytałam nic poza błyskiem, który świecił jaśniej od wszystkich lampionów w ogrodzie.
- Zobaczysz - mruknął z uśmiechem, a ja poczułam jak w niesamowicie upalny wieczór po mojej skórze przebiega gęsia skórka. Co dziwniejsze, było to naprawdę przyjemne uczucie, które sprawiało, że motylki w moim brzuchu znowu budziły się do życia.
Tańczyliśmy tak jeden kawałek za drugim. Szybsze i wolniejsze, ale wszyscy razem, jak jedna wielka rodzina. Piłkarze z partnerkami, moi rodzice, Alex, Peggy, Luis Enrique ze swoją piękną żoną, Eleną i cała reszta zbiegowiska. Najważniejsze jednak były dwie osoby, które trwały w swoich objęciach cały czas, nie zwracając uwagi na rytm piosenek, miejsce na parkiecie czy innych ludzi. Zapatrzeni w siebie zupełnie jakby widzieli się po raz pierwszy, a iskry, które leciały z ich oczu wynagradzały właśnie w tym momencie cały trud przygotowań. Pewnie gdybym zaraz po przyjeździe powiedziała chrzestnemu, że w najbliższej przyszłości się ożeni, a on mi, że polubię to miejsce i będę je w takim samym czasie nazywać domem, to pewnie nawzajem popukalibyśmy się w czoła zamiast uścisku na przywitanie. Magia Barcelony robiła swoje i sprawiała, że życie stawało się naprawdę ekscytujące.
- Przyjęłaś staż jako komentator sportowy? - Leo przysiadł się na chwilę, korzystając z tego, że jego narzeczona biega za dziećmi w sumie tak samo jak Ney za swoją pociechą.
- Długo się wahałam, ale nie miałam lepszych propozycji - odpowiedziałam, popijając kolorowego drinka z palemką. Tą całą dekorację mogli sobie darować, bo była ona jedynie niebezpieczeństwem dla oczu, ale John się uparł, że wszystko ma wyglądać ,,cool''. Dosłownie powiedział ,,cool'', a ja nie wierzę, że to powiem, ale jak dobrze, że Caroline wróciła i będzie pilnować tego starego wariata
w trakcie jego kryzysu, który jak widać chyba nie tylko się zbliżał, ale już tu był.
- Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, że gdyby nie ty, to puchar powędrowałby do innej drużyny - brodacz zaśmiał się, wodząc wzrokiem za swoją miłością, a ja uśmiechnęłam się na ten widok. Leo i Antonella stanowili naprawdę dobraną parę i było to widać gołym okiem. Ktoś kto twierdził inaczej musiał być już chyba po bliskim spotkaniu z ekstrawaganckimi parasolkami z drinków John'a.
- Przesadzasz. Nigdy tak nie improwizowałam jak w tamtym momencie, ale zależało mi na tym, żebyście się wzięli w garść. Naprawdę niczego innego wtedy tak nie pragnęłam - odpowiedziałam ze szczerym uśmiechem i mrugnęłam okiem do Davi'ego, który galopował ze śmiechem w naszą stronę, zostawiając swojego tatusia daleko za sobą. - Chwila urlopu i kondycja siada? Nie ładnie, panie da Silva Santos Junior - wyartykułowałam ten zarzut z udawaną, srogą miną, na co blondynek zaniósł się głośnym śmiechem.
- Może ty tak za nim pobiegaj. Nie wiem co Rafaella mu dała do picia, ale chyba miało w sobie bardzo dużo kofeiny - westchnął i opadł niedbale na krzesło obok. Miał w sobie jednak coś takiego, że nawet niechlujne gesty miały w sobie pewien kokieteryjny urok i szyk. - No Davi, chciałbyś kiedyś rodzeństwo? - Ryk zachwytu ponownie potoczył się po stole, na co obydwaj jakże dorośli panowie zaczęli się śmiać. Ja jedynie zrobiłam sceptyczną minę i popatrzyłam na Brazylijczyka uważnie.
- Ty mu nic nie obiecuj, najpierw sobie żonę znajdź - odgryzłam się ze śmiechem, na co Leo mało się nie udusił, powstrzymując kolejną salwę kotłującą się w jego przeponie. Uniosłam brwi do góry, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że to nie był mój najlepszy tekst, a przynajmniej nie taki, który doprowadziłby go do takich drgawek.
- Właśnie to robię - napastnik rzucił niedbale, nie spuszczając ze mnie wzroku. Ton głosu i zadziorny uśmiech, błąkający się po jego pełnych ustach pozwoliły mi myśleć, że albo się przesłyszałam, albo źle zinterpretowałam intencję tej wypowiedzi.
- Że co proszę? - Zapytałam niezbyt inteligentnie, ale wolałam mieć pewność. W końcu taki temat to już nie przelewki. Spokojnie Mel, za dużo komedii romantycznych przed snem. To wszystko wina Carol, tfuu tfuuu.
- To ja proszę. Meliso Henderson, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? - Świat stanął w miejscu, a ja nie wierzyłam, że to dzieje się naprawdę. Niee to na pewno jakiś chrzaniony sen, zaraz się obudzę i powiedzą mi, że byłam przez kilka lat w śpiączce. Ot co, całe zwieńczenie historii.
Zamrugałam kilka razy, ale nic nie zniknęło. Wszystko stało na swoich miejscach, jedynie muzyka ucichła, a wszystkie oczy tym razem zwrócone były na naszą dwójkę. Popatrzyłam na piłkarza, który z zachęcającym uśmiechem klęczał, trzymając w dłoniach lśniący pierścionek. Niepewność, która kryła się w jego oczach nie pozostawiła żadnych wątpliwości, że robi to prosto z serca. Ta sama niepewność nie pozwoliła mi go dłużej w niej trzymać.
- Da Silva Santos Junior, ty narcystyczny, urokliwy łamaczu dziewczęcych serc. - Dramatyczna pauza zapadła pomiędzy moimi słowami, a ja miałam wrażenie, że wszyscy na sali przestali oddychać. Szok ustąpił z mojej twarzy i nadał jej znacznie łagodniejszy wyraz, kiedy tak patrzyłam w te zagubione, lśniące oczy. Może to było barcelońskie powietrze, a może ostatnie stadium mojego szaleństwa, ale wiedziałam, że chcę widzieć je już do końca. - Po tym jak poznałam cię naprawdę, nie mogłabym odpowiedzieć inaczej niż TAK.

Zakochanie to reakcja chemiczna, a szczęście to pojęcie względne.
Jedno jest pewne, ono istnieje naprawdę.
Czasami trzeba na nie poczekać.

Czasami trzeba utrzeć mu nosa i kilka razy wyartykułować jak bardzo się go nie lubi.
Czasami trzeba zaryzykować.
ALE..
Zawsze trzeba w nie wierzyć.
Nazywam się Melisa Henderson i oficjalnie deklaruję, że wszystkie powyższe zdania są prawdą, bo w końcu: Każda dziewczyna szuka księcia z bajki, a ja swojego znalazłam właśnie na boisku.




Koniec.
Tak ciężko mi to napisać, ale nie mam innego wyboru. Minuty upływają i wiem, że nawet jeśli poczekam kolejne 7 to nic się nie zmieni.
Czas ,,Kopciuszka na boisku'' dobiegł właśnie końca i cieszę się, że przez ten cały czas tak wiele ludzi ze mną było i po części współtworzyło tę historię.
Każdy komentarz, wiadomość, skaczący słupek wyświetleń, czy dobre słowo dawały mi więcej niż motywację. Dawały skrzydła, które zachowam już do końca.
Było Was tak wiele, że nie jestem w stanie podziękować każdemu z osobna, ale dziękuję wszystkim i ściskam każdego równie mocno.
Jest jednak jedna osoba, której chcę podziękować szczególnie, bo to właśnie ona namówiła mnie do powrotu, wspierała w każdej trudnej decyzji, była cierpliwa, okazywała zrozumienie dla wszystkiego, co się tu pojawiało i cieszyła się razem ze mną z każdego najmniejszego sukcesu. Mój chłopak i najlepszy przyjaciel w jednym. Książęta nie istnieją, ale dla takich ludzi warto spalić wszystkie płyty Disney'a i cieszyć się rzeczywistością, bo może być naprawdę cudowna. <3

Każdy moment tutaj był wyjątkowy i wiem, że nigdy już się nie powtórzy. Może właśnie dlatego tak ciężko jest mi ze świadomością, że piszę tu właśnie ostatnie słowa.
Pamiętajcie, zawsze trzymajcie głowę wysoko i nie pozwólcie nikomu zabrać wam wiary w swoje możliwości. To wy determinujecie to, kim jesteście, a inni mogą jedynie patrzeć, podziwiać i zazdrościć.
Tak, ciotka Mel Dobra Rada się we mnie odezwała na koniec. :)

Kontakt:
- GG: 4847750
- Profil na platformie wattpad.com, gdzie można przeczytać coś nowego mojego autorstwa:
https://www.wattpad.com/user/LenaAlien
- Lub też można zostawić kontakt do siebie w komentarzu, a na pewno się odezwę.

Dziękuję za wszystko i mam nadzieję, że nie żegnamy się na zawsze <3

czwartek, 10 sierpnia 2017

36. Nienawidził spadać i równie mocno irytowały go wszystkie osoby po drodze, o które się potykał.

Jechaliśmy w milczeniu, bo żadne z nas nie znajdowało słów na to, żeby opisać dzisiejsze zajście na boisku. Podobno ,,konflikt'' i zdenerwowanie narastały już w Ameryce, ale tłumaczyli to wszystko zmęczeniem i tęsknotą za domem.
Teraz okazało się, że powstały zgrzyt wcale nie zniknął. Mecz był za dwa dni, a oni grali coraz gorzej, co chwila skacząc sobie do gardeł.
- Masz ochotę na kolację? - Głos chłopaka wyrwał mnie z zamyślenia i zmusił do tego, żebym na niego popatrzyła. Zerkał na mnie co jakiś czas, odrywając wzrok od drogi, a ja pewnie wyglądałam jak jakaś nawiedzona, gapiąc się nieustannie w jeden punkt przed sobą. Postarałam się szybko otrząsnąć i zmazać sobie z twarzy ten jakże seksowny wyraz przestraszonego oposa.
- Zależy co masz na myśli pod hasłem kolacja - powiedziałam, zerkając krytycznie na swoje chwilowe ubranie. Byłam zmęczona całym dniem, w zwykłych szortach i koszulce, z włosami spiętymi na czubku głowy. Wyglądałam raczej jak pomoc kuchenna, a nie klient restauracji. Z drugiej strony jeśli miał na myśli budkę z frytkami na rogu Las Ramblas i Plaza Reail to była całkiem inna rozmowa.
- Uznam to za zgodę. - Delikatny uśmiech przemknął przez jak dotąd skupioną twarz Brazylijczyka. Odpowiedziałam mu tym samym, zakładając, że widocznie wie co robi. Po około 20 minutach zajechaliśmy na spokojniejszą część plaży. Ze zdecydowanie niezdrowym jedzeniem w dłoniach ruszyliśmy przed siebie, brodząc w piasku i ogrzewając twarze w zachodzącym słońcu.
- Ney, co się dzieje? - Zdobyłam się w końcu na to, żeby zapytać go o sytuację w drużynie. Wiedziałam, że nic się nie poprawiło, a on po prostu wyszedł z treningu, zostawiając wszystkich
w niemej konsternacji. Mogłam sobie wyobrazić jak Luis gryzie ze złości swoją nieśmiertelną podkładkę i ciska nie tylko przekleństwami w stronę wychodzącego Brazylijczyka. Aż się wzdrygnęłam po wyobrażeniu sobie tej wizji.
- Idziemy po plaży, jemy kolację, jest ciepły wieczór.. - zaczął wyliczać, a ja tylko przewróciłam ciemnymi oczami. Jak zwykle ,,poważny'' i jak zwykle unikający odpowiedzi. Uwielbiałam spędzać czas z tym gościem, ale nie wiedziałam jak pozbyć się w nim tego chorego nawyku do zatajania każdego najmniejszego szczegółu z jego życia. O emocjach już nie wspomnę. Jednak zgrywanie typowego macho wcale mi się nie podobało i gdybym chciała niekomunikatywną, oschłą i oszczędną w słowach osobę, to bym sobie kupiła przenośny głaz meteorologiczny. Pewnie sprawiałby mniej kłopotów.- Chodzi mi o konflikt z chłopakami - przerwałam mu tę dziecinadę i usiadłam na piasku pod skałami. Dobrze Melisa, przysłowiowy kozi róg i masz go w garści. Koniec możliwości uciekania dosłownie i w przenośni, a chwila odpoczynku naszym nogom też się przyda.- Nie ma żadnego konfliktu do cholery! - Uniósł głos, jednak widząc moją spłoszoną minę, od razu spuścił
z tonu. Przygryzłam dolną wargę, obserwując jego nerwowe ruchy, jednak nie rozpoznawałam w tym tylko czystej złości. Było tam coś jeszcze. Domieszka smutku, bezsilności
i rozczarowania. - Po prostu potrzebuję wyzwań, a ostatnio zacząłem grać nie drugie, nie trzecie
a dziesiąte skrzypce. Już nawet ter Stegen ma lepsze wyniki w meczach niż ja.
- Nadal dobrze grasz, przecież nikt nie ukradł ci nagle twoich umiejętności.. - powiedziałam, zszokowana tym nagłym przypływem wylewności i szczerości z jego strony. Wiedziałam, że był nieco egocentryczny i przede wszystkim był perfekcjonistą, więc we wzlotach i upadkach akceptował jedynie wzloty. Nienawidził spadać i równie mocno irytowały go wszystkie osoby po drodze,
o które się potykał.
 Szczeble jego kariery były strome i niebezpieczne, a on nie rozumiał, że czasami trzeba było wziąć naprawdę duży rozbieg, żeby wskoczyć na kolejny, nawet jeśli ryzykowało to balansowaniem na krawędzi obecnego.- To nie o to chodzi, Mel.. - Jego głos był nieco przygaszony,
a ja czułam się zbita z tropu. Chyba nigdy nie widziałam go tak poważnego. Może wyjątkiem była tylko rozmowa dotycząca Davi'ego
i wszystkiego, co go dotyczyło. - To coś więcej niż kopanie piłki z kolegami. Tu nie ma miejsca na błędy, każdy ma jakieś zadanie, musi czuć się potrzebny i nie może wybijać się na pracy innych. - Jego słowa mnie zaskoczyły, ale szczególnie te ostatnie zaświeciły lampkę w moim kurzym móżdżku, dając mi podstawy do domyślania się o co może chodzić.
- Jesteście drużyną i musicie się dogadać, Ney. Jesteście zawodowcami, ale co ważniejsze przyjaciółmi i to nie może tak wyglądać - odpowiedziałam po chwili, kładąc dłoń na jego ramieniu. Nie patrzył na mnie, a jego wzrok był skierowany w dal, zupełnie jakby siedziała koło mnie tylko ziemska powłoka piłkarza. Umysłem, duszą i sercem był gdzieś indziej, a ja nie chciałam dociekać gdzie. Wolałam przemilczeć fakty, które mogłyby przyprawić mnie o kilka nieprzespanych nocy. Co jak co, ale sen ceniłam sobie naprawdę wysoko.


******


W dzień meczu nie wiem kto stresował się bardziej.
Ja? Piłkarze? Czy może Luis Enrique, który za porażkę prawdopodobnie musiałby zapłacić głową?
Myślę, że gdyby zebrać razem poziom naszego stresu, to wyszłaby z tego jakaś klęska żywiołowa na miarę kolejnego Jeźdźca Apokalipsy.
Wszystko musiało wypaść idealnie i nie tylko dlatego, że to był mecz o awans. Powód był jeszcze jeden i kto wiedział, czy nawet nie był odrobinę ważniejszy. Na trybunach siedziało pół zarządu, który patrzył trenerowi na ręce, które swoją drogą trzęsły się jak ziemia po erupcji wulkanu. Współczułam staremu, dobremu Luisowi, ale nic nie mogłam zrobić.
Sytuacja w szatni również była napięta. Na szczęście złagodniała do tego stopnia, że nikt nie rzucał w siebie butami, ani nie wyzywał innych od pokrak bez talentu. W powietrzu jednak dało wyczuć się znajome poddenerwowanie, tym razem spowodowane jednak czymś więcej niż 90-minutowa walka
o zwycięstwo. Milczałam jak zaklęta, nie chcąc się mieszać w sprawy, o których nie miałam zielonego pojęcia. Tak, na koniec wam się przyznam. Ciocia Mel aka Dobra Rada nie jest wszechwiedząca. Uff, powiedziałam to w końcu, bo nieładnie tak oszukiwać.
- Trzymaj za nas kciuki, Mała - usłyszałam za sobą niski głos Gerarda i odwróciłam się machinalnie w jego stronę. Na szczęście było na tyle wcześnie, że fotoreporterzy nie plątali się pod nogami, robiąc milion natrętnych zdjęć i wprowadzając jeszcze większy poziom irytacji, niż obecnie. I tak miałam wrażenie, że gdyby go zmierzyć, to przeskoczyłoby skalę tak z trzy razy, ale nie mnie to oceniać.
- Będę jak zwykle kibicować najgłośniej z tych sztywniaków, którzy ze mną siedzą, obiecuję - spróbowałam zażartować, żeby nieco rozluźnić atmosferę, bo co innego pozostało małej, szarej Mel. Wiedziałam w głębi serca, że dzisiaj trzymanie kciuków to trochę za mało. Bardziej przydałaby im się gorliwa modlitwa, a co za tym idzie, cud. Innego wyjścia na uratowanie drużyny nie widziałam.
Neymar nie kwapił się, żeby wyłonić się chociaż na chwilę z szatni. Siedział z słuchawkami na uszach, a ja nudziłam się coraz bardziej w oczekiwaniu na Nadine, którą pierwszy raz Samper zdecydował się zaprosić na swój mecz. Wybrał sobie chyba nie najlepszy moment, ale ten chłopak jakoś ogólnie nie miał szczęścia i wyczucia do serwowania jej romantycznych chwil.
- A ty nie na trybunach? - Zdezorientowany moją obecnością Luis Enrique wyszedł zza zakrętu, a ja aż podskoczyłam na niespodziewany dźwięk jego głosu. Cholera, ten facet to jakiś ninja. Naprawdę powinien przemyśleć karierę w tym temacie, chociaż oczywiście nie życzę mu, żeby musiał to robić.
- Czekam na Neya, ale nie rwie się, żeby wyjść, więc chyba rzeczywiście tam pójdę - westchnęłam i  poczułam się po prostu głupio. Byłam zażenowana, zupełnie jak dziecko, które dorosły przyłapał na kłamstwie. Czekałam tu bez celu, gapiąc się w drzwi szatni jak sroka w gnat i czekając aż książę raczy zaszczycić mnie chociaż jednym spojrzeniem. Otrząśnij się dziewczyno!
- Ostatnio ma chyba trochę ciężki czas. Wiesz może czym to jest spowodowane? - Trener zaskoczył mnie pytaniem, a ja w rezultacie spojrzałam na niego z niezbyt inteligentną miną. To było świetne pytanie i sama coraz częściej je sobie zadawałam, jednak odpowiedź nie nadchodziła z żadnej strony. Obopólne westchnięcie stanowiło chyba najlepszy komentarz dla tej sytuacji i na nim zakończyliśmy ten temat. - Idę zobaczyć co da się z nich wykrzesać - powiedział mężczyzna z delikatnym uśmiechem na ustach, jednak widziałam w jego oczach zmęczenie i zrezygnowanie, które chyba jeszcze nigdy w nich nie gościło tak wyraźnie jak teraz. Sama miałam ochotę tam wejść i nimi ostro potrząsnąć. Jednym po drugim aż wypadną im z kieszeni klucze, drobniaki i wszystkie złe emocje. Postanowiłam jednak zostawić to w rękach trenera, wierząc w jego zdolności motywacyjno-dyplomatyczne. Odprowadziłam mężczyznę wzrokiem i kiedy drzwi się za nim zamknęły, ruszyłam szerokim korytarzem w stronę wejścia, gdzie umówiłam się z Nad. Brazylijczyk zachowywał się od wczoraj naprawdę nieznośnie. Był jak rozkapryszone dziecko, obrażone na cały świat, bo nie może dostać wymarzonej zabawki, a ja nie zamierzałam tego w spokoju tolerować i jeszcze głaskać go po głowie. Napisałam mu jedynie sms, że życzę im powodzenia oraz, że będę czekać na niego po meczu. I wiecie co? Pierwszy raz w życiu miałam naprawdę głęboko w poważaniu, czy chociaż odczyta tą wiadomość.


*******


Już po pół godzinie siedziałyśmy z niebieskowłosą na wyznaczonych miejscach, czekając na rozpoczęcie meczu i obserwując jak kibice powoli wlewają się na stadion, zapełniając trybuny. Czułam niemiły ścisk w żołądku przeczuwając, co będzie się tu zaraz działo. W tym momencie nawet trochę zazdrościłam tym wszystkim nieświadomym fanom, którzy byli przekonani o świetnej formie swojej drużyny i o jej pewnym zwycięstwie. Przyszli obejrzeć przyjemne dla oka widowisko i pokaz siły niesamowitej FC Barcelony, ale nie byłam pewna ile z tej wspaniałości po ostatnich dniach im zostało. Piłka to niestety sport drużynowy i nie mogą uratować sytuacji w pojedynkę, bo jeszcze ją pogorszą. Razem albo wcale i to jedyne, o czym musieli pamiętać. Niby niedużo, a i tak miałam wrażenie, że gdzieś im to umknęło, niespostrzeżenie prześlizgując się pod nogami w stronę wyjścia ze stadionu. Zniknęło, oby nie bezpowrotnie.
- O czym tak myślisz? - przyjaciółka wyrwała mnie z zamyślenia, a ja popatrzyłam na nią nieprzytomnym wzrokiem. Miałam wrażenie, że odleciałam myślami znacznie dalej niż tylko w mury stadionu. Dziewczyna roześmiała się, widząc jak próbuję zarejestrować, co do mnie mówi. Mi jakoś wyjątkowo nie było do śmiechu, jednak obdarowałam ją niemrawym grymasem, przypominającym coś na kształt uśmiechu. Wiedziałam, że to dla niej ważny dzień i po meczu razem z Sergim wybierają się na pierwszą prawdziwą randkę. Nie wspominałam jej wcześniej o problemach jakie pojawiły się na treningu, ani o tym, że nikt do tej pory ich nie rozwiązał. Tak bardzo się cieszyła i jeszcze nigdy nie widziałam jej tak rozanielonej. Wyglądała jak trzepnięta małolata po spotkaniu ze swoim idolem. Miłość uskrzydla i nikogo nie oszczędza, nawet tak twardej zawodniczki jak Nadine.
Mogła kląć na boki i nazywać mnie wariatką, ale ja wiedziałam swoje. Sergi to nie tylko zauroczenie, bo gdyby tak było, to taka dziewczyna jak Nad nie zadawałaby sobie trudu, żeby rozmawiać z nim dalej po tylu wpadkach, które im jak dotąd towarzyszyły. Ich znajomość można opisać jednym słowem jako dość burzliwą, ale byli kwita. Ona spawiowała mu na buty, on postrzelił ją piłką
w głowę. Prawie jak w bajce. Może takiej nowoczesnej bajce, ale nie czepiajmy się szczegółów, najważniejsze, żeby happy end się zgadzał.
To, co działo się na boisku zdecydowanie nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia, a przynajmniej nie dla FC Barcelony, która gryzła murawę z każdą kolejną minutą pierwszej połowy. Nadine nie przepadała za piłką nożną, ale miałam wrażenie, że do dwudziestej minuty obgryzła sobie z nerwów wszystkie paznokcie u rąk, nie zostawiając nic na drugą część tej egzekucji. To było jak najgorszy koszmar i miałam wrażenie, że rzeczywiście mi się to wszystko śni. Tak bardzo tego pragnęłam, że przyłapywałam się na tym, że zamykałam oczy i szczypałam się delikatnie w przedramię, licząc na to, że po ponownym rozchyleniu powiek zobaczę jedynie sufit swojego pokoju. Nic takiego się nie stało. Każdy błąd, stracona bramka czy kolejna kartka były prawdziwe. Uderzały w piłkarzy i kibiców ze zdwojoną mocą i wszyscy zaczynali chyba powoli tracić nadzieję na wygraną Blaugrany. Do przerwy Atletico Madryt prowadziło 2:0.
- Zaraz wracam, chcesz coś do picia? - zapytałam przyjaciółki, podnosząc się z miejsca i prostując zdrętwiałe kończyny. Chciałam ukryć grymas smutku i zawodu błąkający się po mojej twarzy, ale wiedziałam, że nawet ja nie jestem tak dobrą aktorką. A już na pewno nie tak dobrą, żeby oszukać Nad. Widziałam, że nie chce mnie dobijać i cisza, jaka panowała między nami po każdej koszmarnej sytuacji na boisku, była jak zmowa milczenia i obopólne kondolencje, które sobie nawzajem niewerbalnie składałyśmy. Wyszłam na korytarz czując, że muszę oderwać wzrok od murawy chociaż na moment i uspokoić kotłujące się w moim wnętrzu emocje. Miałam ochotę krzyczeć, bo co się tu do cholery działo i jakim beznadziejnym prawem?!
Ruszyłam przed siebie, błądząc w labiryncie korytarzy pod pretekstem znalezienia łazienki. Może kiedy przemyję twarz zimną wodą zrobi mi się odrobinę lepiej. Ta trudna sztuka w końcu mi się udała i już po chwili stałam przed dużym lustrem, przyglądając się swojemu odbiciu. Krople zimnej wody spływały po moich policzkach, ale nie przejmowałam się tym, że wyglądało to jakbym płakała, bo przynosiły mi niesamowite ukojenie. Miałam tak naprawdę ochotę to zrobić. Płakać, krzyczeć, walić dłońmi w marmurowy blat z czystej złości i bezsilności. To było okropne siedzieć tam i patrzeć jak obrywają jeden po drugim, mimo tylu godzin treningu i wysiłku jaki włożyli w przygotowanie do tego meczu. Wynik nie był ważny, bardziej martwiło mnie, że drużyna się rozpada, a duch jedności został chyba gdzieś w USA i spóźnił się na swój samolot do Barcelony. Mimo tego, co rozgrywało się na tej równo przyciętej murawie na Camp Nou, miałam w głębi duszy nadzieję, że jeszcze stanie się coś, co obudzi ich z tego transu. To było piękno futbolu. Tysiące kibiców miało tą samą nadzieję. Wierzyli, że ich ukochana drużyna podniesie się z kolan i wiedziałam, że będą wierzyć do ostatniej minuty meczu.
Wyszłam na korytarz i niemal się roześmiałam, uświadamiając sobie, że nie pamiętam skąd przyszłam. Miałam niepokojącą myśl, że to już objaw szaleństwa i takie huśtawki nastrojów to ostatnie ostrzeżenie, ale nie miałam teraz czasu na to, żeby dłużej roztrząsać stan swojego zdrowia psychicznego. Były teraz ważniejsze rzeczy, a mianowicie mecz, który miał zostać wznowiony za dokładnie 7 minut. Ruszyłam pierwszym lepszym, najbardziej wiarygodnie wyglądającym korytarzem z nadzieją, że prędzej czy później trafię na trybuny, a przynajmniej którąś ich część. Idąc, wyobrażałam sobie co musiało dziać się teraz w szatni i jak zapewne wygląda teraz fryzura trenera. Aż skrzywiłam się na ten widok, bo pewnie kępki brązowych włosów znaczyły drogę od drzwi do jego ławki na boisku. Usłyszałam odgłosy jakiegoś zamieszania w końcu korytarza i wrodzona ciekawość kazała mi ruszyć natychmiast w tym kierunku. Podobno kiedyś ktoś napytał sobie biedy przez wsadzanie nosa w nieswoje sprawy, ale osobiście nie uznawałam w swoim opasłym słowniku stwierdzenie typu ,,przejść obojętnie''. Nie lubiłam się nudzić, nawet za cenę utraconego spokoju.
Podeszłam nieśmiałym krokiem do rozwidlenia korytarza i uświadomiłam sobie, że wylądowałam
w części dla komentatorów. Serce podskoczyło mi tak wysoko, że miałam wrażenie, że odbiło się właśnie od moich zębów i wróciło do przełyku, gdzie niefortunnie utknęło. Zdecydowanie nie powinno mnie tu być i to nie przelewki. Nawet moja przepustka nie upoważniała mnie do szwędania się po całym obszarze stadionu. W korytarzu minął mnie biegnący mężczyzna w średnim wieku, który był cały czerwony i trzymał się kurczowo za gardło. Moje oczy rozszerzyły się do nienormalnych rozmiarów, widząc tę scenę.
- Może panu pomóc? - Wypaliłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. No tak, miałam nie zwracać na siebie uwagi i co zrobiła mądra Melisa? Krzyknęła na pół korytarza. Brawo.
- Wody.. - wysapał facet i tylko machnął ręką, po czym pobiegł przed siebie i zniknął za zakrętem. Nawet na wpół umierający miał lepszą orientację w terenie niż ja, to naprawdę podniosło mnie na duchu. W sumie pokazało to, że w tej kwestii jestem przypadkiem beznadziejnym i już nie ma co się łudzić, że kiedykolwiek się to poprawi. Jeden problem z głowy i od razu lepiej się śpi. Nie masz za co dziękować, wujku John!
- Ty tam! - Usłyszałam za swoimi plecami, podskakując drugi raz tego dnia. To zdecydowanie zbyt często jak na osobę, którą zazwyczaj ciężko było zaskoczyć. Odwróciłam się powoli, chcąc odwlec
w czasie nieprzyjemny moment, kiedy ten miło wyglądający pan objedzie mnie od góry do dołu, za to, że w ogóle oddycham w tym miejscu. - Na co czekasz, chodź tu - zarządził, a ja nie mając zbytnio innego wyjścia podeszłam bliżej. Jego głos brzmiał znajomo i po chwili domyśliłam się, że to jeden
z komentatorów, których słyszałam w głośnikach na trybunach.
- Ale ja już muszę.. - zaczęłam jednak ten zaprowadził mnie do komentatorskiej budki i bezceremonialnie wręczył mi ogromne słuchawki, zdając się zupełnie nie słyszeć prób mojego tłumaczenia się. Może to i lepiej, jeśli miałyby tak brzmieć jak powyższa.
- Swoją drogą szybko kogoś przysłali. Mówiłem temu idiocie, żeby nie jadł żadnych wynalazków przed meczem, szczególnie jeśli piszą na pudełku ,,piekielnie ostre'' - zaczął nawijać jak katarynka, gestykulując przy tym tak mocno, że mało nie strącił kubka z kawą, który stał na brzegu biurka i aż prosił się o to, żeby mu się coś złego przytrafiło. - Przecież oni nie piszą tego tylko po to, bo nie mają pomysłu na projekt opakowania. Tak to jest jak się uważa, że się wszystko wie najlepiej. W ogóle to jak ty masz na imię? Ja jestem Diego - lamentował dalej, a ja przytakiwałam głową z zaciśniętymi ustami, myśląc tylko o tym, jak się stąd wydostać. To było więcej niż pewne, że brał mnie za kogoś, kim ewidentnie nie byłam.
- Melisa - odpowiedziałam krótko, czując jak ze zdenerwowania zaraz zabawię się w Nadine i  komentator ujrzy moje dzisiejsze śniadanie. Było naprawdę smaczne, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał oglądać je w wydaniu wtórnym.
- Świetnie Melisa, mamy jeszcze 3 minuty do rozpoczęcia drugiej połowy. Pokaż na co cię stać, bo kibice przysypiają. - Mężczyzna uśmiechnął się do mnie promiennie i zanim zdążyłam otworzyć usta, żeby wydać z siebie jęk sprzeciwu, on już założył gigantyczne słuchawki, kliknął przycisk włączania mikrofonu i pokazał mi uniesione w górę kciuki. Tego jeszcze nie było, pierwszy raz zapomniałam języka w gębie. Czułam jak gula w gardle rośnie z sekundy na sekundę, prawie tak szybko jak marszczyły się brwi mojego nowego ,,kolegi po fachu''. Mój mózg krzyczał o chwilę uwagi i błagał o jak najszybszą ucieczkę, jednak Mel, która siedziała w środku skutecznie go uciszyła, nakłaniając mnie do tego, żebym się odezwała.
- Przerwa dobiega końca, a my nadal znajdujemy się na słonecznym stadionie. Jak myślisz Diego, to nadal Camp Nou? Jak dla mnie to jest tu zdecydowanie za cicho jak na to legendarne miejsce. Gdzie kibice? - zawołałam do mikrofonu, uwalniając ze swoich ust prawdziwy słowotok. Nie kontrolowałam tego, co mówię i tak jak przypuszczałam, nie miało to pewnie większego sensu, ale
w tym momencie się to nie liczyło. Nie miałam innego wyjścia jak tylko grać na zwłokę i udawać, że wiem co robię. Ku mojemu zdziwieniu jak na komendę po trybunach potoczyły się okrzyki zebranych tu fanów. Nie kilku, nie kilkudziesięciu, a kilka tysięcy głosów wzbiło się w górę, przecinając powietrze. Popatrzyłam na swoje ręce, na których pojawiła się gęsia skórka. Diego posłał mi zachęcający uśmiech, pokazując tym, żebym kontynuowała. Przełknęłam ślinę, co pewnie słyszała połowa stadionu, ale to chyba nie był aktualnie mój największy problem - Pokażmy im, że tu jesteśmy, że wierzymy, że mecz jeszcze nie jest przegrany. Śpiewajcie, krzyczcie, niech was usłyszą! Pokażcie naszej wspaniałej jedenastce, że FC Barcelona to więcej niż klub, że to rodzina! Jesteśmy tu wszyscy razem i tylko razem nasze głosy tak wiele mogą zdziałać. Obudźcie się chłopaki, wierzymy w was do końca! - Może i brzmiało jak stek bzdur, który wyplułby z siebie przeciętny dwunastolatek, ale nie wiedziałam co zrobić, więc najzwyczajniej w świecie dałam się ponieść emocjom. Diego mi nie przerywał, więc uznałam, że tak to ma właśnie wyglądać. Kibice chyba też nie mieli nic przeciwko mojego rzewnego nawoływania o pobudkę, której chyba wszyscy potrzebowali. Od tej pory śpiew i skandowanie nie ustawały przez następne 45 minut. Nawet nie wiedziałam kiedy minęły i zapomniałam zupełnie o tym, że właśnie relacjonuje mecz FC Barcelony na żywo. Wyparłam to ze świadomości, przynajmniej na obecny moment, wyobrażając sobie, że siedzę z Alexem przed telewizorem z wyciszonym dźwiękiem i bawię się w komentatora, jak mieliśmy w zwyczaju zanim przyleciałam do Hiszpanii. Wspomnienie domu, śmiechu brata i tego, że potrafiłam relacjonować przebieg całego meczu, używając profesjonalnych terminów i nadążając za akcją dodało mi skrzydeł i utwierdziło w przekonaniu, że nie ma chyba rzeczy niemożliwych. Ogranicza nas tylko strach i dopóki nie jesteśmy w stanie go pokonać, nic nie da nam prawdziwego szczęścia.
Piłkarze potrzebowali jakiegoś impulsu, który by ich obudził, ale nie przypuszczałam, że mój głos roztaczający się po trybunach da im kopniaka, który przywróci dawny stan rzeczy. To, jak druga połowa różniła się od pierwszej nie byłby w stanie opisać nawet sam Shakespeare. Kunszt, synchronizacja, pokaz talentów, a przede wszystkim współpraca doprowadziły do remisu w doliczonym czasie, po którym sędzia zarządził rzuty karne, które miały rozstrzygnąć, która drużyna awansuje do finału.
Poderwałam się z miejsca, obserwując z zapartym tchem to, co dzieje się na boisku. Tak jak niemal wszyscy kibice, którzy skandowali teraz imię Messi'ego. Decydujący strzał i wtedy stało się coś, czego chyba nikt, włącznie z samym zainteresowanym, się nie spodziewał. Leo odszedł od ustawionej do strzału piłki i podszedł do Neymara, któremu szepnął coś na ucho i poklepał go po bratersku po ramieniu. Zaskoczony Brazylijczyk szybko opanował emocje i podszedł po piłki, którą po kilku sekundach celnie posłał w prawy górny róg bramki. Bramkarz nie miał żadnych szans i mimo poświęcenia z jakim rzucił się za piłką, posmyrała ona jedynie opuszki jego palców. Radość jaka wybuchła na Camp Nou nie mogła mierzyć się z niczym, co działo się tu do tej pory. Fatalna pierwsza połowa poszła w zapomnienie, a kibice pod moją skromną dyrygenturą wyśpiewywali teraz hymn klubu.
Już wspominałam, że Barcelona to magiczne miejsce?
Jeśli tak, to powtórzę to z pełną odpowiedzialnością raz jeszcze.
Tu może stać się wszystko i żadne marzenie nie jest niemożliwe.
Trzeba jedynie uważać, o czym się marzy.




I tak oto nadszedł koniec, bo przed nami jeszcze tylko Epilog.
Nie wiem czy dokładnie tak wyobrażałam sobie zakończenie tej historii, ale nie jestem pewna czy
w ogóle byłabym w stanie ubrać je w słowa.
Historia ma nadal jakieś wyświetlenia i nawet komentarze, co nie ukrywam, że topi moje serduszko intensywniej niż globalne ocieplenie lodowce na Antarktydzie. <3
Dziękuję wam, że jesteście i tym co wcześniej też tu zaglądali, bo ich też nie mogłabym pominąć. Tym bardziej, że nie ma ich tu teraz tylko i wyłącznie z mojej winy ;)
W takim razie, do ostatniego.


Ciao. <3


sobota, 5 sierpnia 2017

35. Neymar był sercem, Leo duszą, a reszta każdym jednym, niezmiernie ważnym narządem, który tylko kiedy byli wszyscy razem, miał prawo właściwie funkcjonować.

Lepiej późno niż wcale, ale już nie przedłużając, zapraszam na zwieńczenie gorącej, barcelońskiej historii, która tak ciepło została przyjęta przez wasze serca.
Ja ello mis amigos! <3






Po wiekopomnej akcji pozbycia się Natalie, w naszym domu zapanował idealny spokój i harmonia. Osobiście pomogłam Carol się rozpakować, a John nie mógł wyjść z podziwu dla mojej postawy. Przez pierwsze kilka godzin myślał, że ma po prostu halucynacje z przepracowania, a zmiana mojego nastawienia to tylko wytwór jego zbyt bujnej wyobraźni. Sama zastanawiałam się czy moja nagła sympatia nie wyda mu się być nazbyt podejrzana i czy nie zacznie drążyć jakim cudem Caroline pojawiła się wtedy w restauracji, a nasza demoniczna, myszo-podobna ulubienica rozpłynęła się
w powietrzu i już nigdy nikt o niej nie słyszał.
To nie wszystko.
John narzekał również o wiele częściej, że ludzie patrzą na niego dość dziwnym wzrokiem i ustępują mu miejsca w kolejkach totalnie bez powodu. Nie mógł pojąć czym sobie zasłużył na takie przywileje, ale wytłumaczył to sobie tym, że widocznie ludzie uznają go za tak świetnego właściciela sieci hoteli, że stał się już barcelońskim gwiazdorem. Ani Bash, ani ja, ani tym bardziej Carol nie wyprowadzaliśmy go z błędu, zawierając między sobą zmowę milczenia.
Czasy, kiedy chciałam, żebyśmy z Johnem mieszkali znowu tylko we dwójkę odeszły
w zapomnienie. Teraz ten dom wydawałby mi się zbyt pusty i spokojny, a cisza pośród tych gustownie urządzonych ścian zapewne przyprawiłaby mnie o szaleństwo. Dlatego jak wielkie było moje szczęście, kiedy któregoś pięknego wieczora mój kochany chrzestny oświadczył się matce Bastiana wśród ogrodowych, i na mój gust nieco tandetnych, girland. Najważniejsze w tej krótkiej historii jest to, że kobieta się zgodziła i wśród akompaniamentu naszych zachwyconych pisków, pozwoliła sobie wsunąć na palec pierścionek, który był zapewne droższy od obydwu moich nerek.
Kolejne tygodnie w hiszpańskim raju mijały nam na planowaniu ślubu, który miał odbyć się za kilka miesięcy. Okazało się, że Carol to naprawdę ,,równa babka'' i spędzanie z nią czasu wcale nie musi być torturą. I ja i Nadine polubiłyśmy tę formę zagospodarowywania sobie prawie każdego popołudnia, tym bardziej, że nasza Blaugrana wyjechała na jakiś arcyważny turniej do USA. Wracali dopiero w przyszłym tygodniu, a ja już czułam jak tęsknota zżera mnie od środka i odbiera zdolność racjonalnego myślenia. O ile kiedykolwiek takową zdolność posiadałam.
Warczałam na Bastiana za każdym razem kiedy biegał po domu cały w skowronkach, bo właśnie kolejny raz umówił się z Jess. Może to po prostu zielonooki potwór, który się we mnie zadomowił,
a może infantylność jego zachowania tak działała mi na nerwy. Po krótkim namyśle jestem w stanie stwierdzić, że to prawdopodobnie pierwsza opcja i po prostu zazdroszczę mu, że może widywać się ze swoją nową dziewczyną, kiedy mi muszą wystarczyć jedynie telefony w środku nocy i masa zdjęć, które regularnie wysyłali mi piłkarze. Tęskniłam za nim jak szalona i już nie mogłam się doczekać aż znowu zobaczę na żywo jego roześmianą twarz i ten prowokujący błysk w czekoladowych oczach. Kiedy znowu będę mogła uwiesić się na jego opalonej szyi i obdarować jego pełne usta milionem słodkich pocałunków. Kiedy będziemy tylko my, nasze urocze złośliwości i splecione razem dłonie
w świetle księżyca...
Bez chłopaków Camp Nou było jak martwe. Nikt z nas tam nie przychodził, nie grał meczy i nie trenował. Przecież żaden organizm nie może funkcjonować bez organów, a tym właśnie byli dla niego piłkarze FC Barcelony. Neymar był sercem, Leo duszą, a reszta każdym jednym, niezmiernie ważnym narządem, który tylko kiedy byli wszyscy razem, miał prawo właściwie funkcjonować.
- Mel, to dopiero za trzy dni, a ty już od tygodnia chodzisz jakby ci ktoś pieprzu do tyłka nasypał. - Nadine wywróciła zabawnie oczami i wróciła do przeglądania czasopisma z sukniami ślubnymi, które Carol zostawiła nam na stoliku w moim pokoju razem z dwoma kubkami Cappuccino. Był piątkowy wieczór, a my obiecałyśmy jutro wybrać się z nią na polowanie po salonach z masą białych sukni w witrynach. Przynajmniej byłam pewna, że mają tam wygodne kanapy, na których będę mogła rozłożyć swój zmęczony życiem odwłok. Niebieskowłosa również nie była orędowniczką pradawnej sztuki zwanej potocznie zakupami, ale zmuszona szantażem nie miała wyjścia jak tylko się zgodzić towarzyszyć mi w tej niedoli. Pewnie zastanawiacie się jaką to przebiegłą sztuczkę na niej zastosowałam. Proste. Gdzie Melisa nie może, tam Kupidyna pośle. Mówiąc w prostych, żołnierskich słowach, gapiostwo Nadine i kawalera o nazwisku Samper spadło mi z nieba, bo tak zaaferowani świeżością swojej relacji, zapomnieli wymienić się numerami. Więc kiedy Sergi wyjechał, a Nad usychała z tęsknoty, zaproponowałam jej tą małą wymianę: 9 magicznych cyfr, za prawdopodobnie 9 długich godzin w otoczeniu białego tiulu i pustych kieliszków po darmowym szampanie. Nie muszę chyba dodawać, że bez słowa sprzeciwu się zgodziła. Jutro pewnie będzie mnie za to przeklinać do trzeciego pokolenia wprzód, ale to była uczciwa umowa.
- Lepiej mi powiedz co się dzieje między tobą a naszym lekko roztrzepanym, katalońskim pomocnikiem? - zatrzymałam się w miejscu, unosząc sugestywnie brwi do góry. Przyjaciółka niemal zamordowała mnie spojrzeniem, ale przez tyle czasu już zdążyłam się na nie uodpornić. Bash, to co innego. Za każdym razem, kiedy tak na niego patrzyła, omal nie wypuszczał z rąk tego, co aktualnie w nich trzymał. Mnie naturalnie, niezmiennie to bawiło.
Nie osądzajcie mnie, trzeba mieć przecież jakieś rozrywki w życiu.
- Meliso Henderson, jesteś oficjalnie najbardziej wścibską młodą kobietą jaką znam - odparła tonem starej, zrzędliwej ciotki, przy okazji zmieniając temat, na co ja tylko ukłoniłam się teatralnie, udając zachwyt, jakby co najmniej powiedziała mi, że właśnie zdobyłam Oscara. No cóż, nie każdy może mieć tyle szczęścia, co Leonardo DiCaprio, lub nieszczęścia niedźwiedzia, który był jego najmocniejszym konkurentem w walce o statuetkę.
- Nie praw mi komplementów, tylko odpowiadaj na pytanie - ponagliłam ją, opadając bezwładnie na poduszki obok jej wyciągniętych, opalonych nóg. Usłyszałam szereg westchnień, które zawsze jej towarzyszyły, kiedy temat naszej rozmowy schodził na Sampera. Naprawdę zabawne było obserwować jak wyszczekana Nadine pokornieje jak baranek i próbuje wydusić z siebie logicznie brzmiące zdania. Swoją drogą ciekawe czy wyglądałam tak samo mówiąc o Brazylijczyku. Oby nie, chociaż patrząc na swoje życie, więcej wstydu ciężko było sobie narobić.


******


Kolejny dzień minął nam pod znakiem marszu weselnego, który jako tandetny dzwonek do drzwi ustawiły sobie chyba wszystkie salony ślubne w Barcelonie. Odwiedzając ostatnie razem z Nad zaczynałyśmy swój koncert jeszcze zanim przekroczyłyśmy próg pomieszczenia. Caroline była równie zmęczona co my, więc nawet nie zwracała uwagi na nasze zachowanie. Jestem w stanie jej wybaczyć, że nie doceniła naszych zdolności muzycznych, ponieważ ciągły szelest materiału tysiąca sukienek, które dzisiaj przymierzyła, musiał jej uszkodzić słuch.
Dwa kolejne dni przesiedziałyśmy obydwie jak na szpilkach, czekając na powrót chłopaków. Zgodnie z zaleceniem Johna nie pojechałyśmy na lotnisko, żeby nie wzbudzać większej sensacji i z naszym szczęściem nie zostać przy okazji zdeptane przez tłum fotografów. Jednak powitalnej manifestacji przed hotelem już nie mogłyśmy sobie odpuścić. Stałyśmy tam chyba z godzinę, przebierając nerwowo nogami i paląc się w barcelońskim, bezlitosnym słońcu. Każdy warkot silnika podrywał nasze serca do biegu, jednak za każdym razem to samo rozczarowanie podcinało mu nogi. Kiedy już zdążyłyśmy kilkanaście razy zwątpić, że doczekamy się na piłkarzy przez zmrokiem, na zakręcie hotelowej drogi zauważyłyśmy wielki, ciemny, metaliczny autokar, który nie mógł należeć do nikogo innego jak do Dumy Katalonii. Czułam takie podekscytowanie jak chyba jeszcze nigdy wcześniej. Teraz byłam w stanie sobie wyobrazić, co czują te wszystkie przysłowiowe dzieci w oczekiwaniu na prezenty w Boże Narodzenie. Mój prezent właśnie tu jechał i nie mogłam się doczekać aż będę mogła zabrać go do domu.
Kiedy autokar zgasił silnik, popatrzyłam na Nadine, która miała minę jakby właśnie przeżywała ciężki zawał. Trąciłam ją delikatnie łokciem, jednak niezbyt mocno, żeby nie ryzykować, że wyłoży się na schodach jak długa.
Drzwi autokaru rozsunęły się powoli i na podjazd zaczęli wylewać się zmarnowani długą podróżą piłkarze, z Luisem Enrique na czele. Kiedy w przejściu zamajaczyła mi nastroszona czupryna brązowych włosów, zostawiłam w momencie niebieskowłosą na pastwę losu i pognałam przed siebie, prosto w ramiona zaskoczonego Brazylijczyka.
- Cześć Mel, ciebie też miło widzieć - zażartował trener, kiedy minęłam go z prędkością światła, wieszając się kilka sekund później na szyi napastnika. Niesamowite uczucie, kiedy wreszcie oplatają cię kochające ramiona i dosłownie unosisz się pół metra nad ziemią.
- Trochę przyzwoitości, tak przy ludziach? No naprawdę.. - Gerard zacmokał z udawanym zniesmaczeniem, jednak po chwili jego pełne usta rozciągnął jeszcze szerszy uśmiech. Chłopak odstawił mnie na ziemię, a moje stopy z powrotem dotknęły gorącej ziemi. Obydwoje wybuchnęliśmy zgodnym śmiechem, jednak mimo gwizdów i docinków ze strony piłkarzy nadal trzymaliśmy się za ręce. Wiedziałam, że przez najbliższy czas długo go nie puszczę, w końcu muszę nadrobić wszystkie czułości i złośliwości, co w naszym przypadku bardziej prawdopodobne, jakie ominęły mnie przez ostatni miesiąc. Tylko kilkadziesiąt dni, a ciągnęło się jak cholerne dwa lata. Barcelona zmienia wszystko, jednak nad zaginaniem czasoprzestrzeni musi jeszcze popracować.
- Chyba nigdy się tak jeszcze nie cieszyłaś na mój widok - zażartował chłopak, rzucając się na łóżko należące prawdopodobnie do Iniesty. Zmrużyłam oczy i zaplotłam dłonie na piersi z kocim uśmiechem. Miał w tym trochę racji. Na początku niezbyt za sobą przepadaliśmy, a później byłam po prostu przyzwyczajona do jego obecności, więc nie dało się dostrzec jak bardzo jestem w stanie tęsknić za jego obecnością.
- Dobrze, że wróciliście. Bez was było tu koszmarnie nudno.. - wymigałam się od wylewności, specjalnie używając liczby mnogiej i szczerząc zęby do reszty, która kręciła się po pokoju. W hotelu Johna zawsze mogli liczyć na chwilowe zakwaterowanie na najwyższym poziomie, zanim rozjadą się do swoich domów. Brazylijczyk jednak uśmiechnął się w swoim stylu i tak wiedząc, co mam naprawdę na myśli.
- My też tęskniliśmy, Mel.. - Pique zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku, odrywając nieco od ziemi. Zaczęłam instynktownie wierzgać nogami, co rozbawiło wszystkich, oprócz pewnej dwójki, która siedziała na łóżku w kącie pokoju i nieśmiało rozmawiała, patrząc sobie w oczy. No proszę, można być wrażliwym i uczuciowym, to nie boli.
- I co w związku z tym, że wszyscy tęsknili? - uniosłam brwi do góry, patrząc po wszystkich
i starając się wygładzić bluzkę, którą swoimi ramionami pogniótł Hiszpan. Szczerze? Wyglądali jak siedem nieszczęść, każdy jeden, ale chciałam się nimi nacieszyć zanim znowu trener wparuje tu
i powie, że gdzieś ich porywa.
- Teraz pójdziemy spać w naszych miękkich łóżkach - wtrącił Leo, wyciągając część swoich gratów na śnieżnobiałą pościel. Skrzyżowałam ponownie dłonie na piersiach, obserwując ich jednego po drugim.
- A później zjemy dobry obiad i znowu pójdziemy spać, tym razem może na leżakach w ogrodzie. Tak dla urozmaicenia.. - rzucił ter Stegen ze śmiechem, na co reszta mu ochoczo zawtórowała. Nie mogąc się powstrzymać, klepnęłam się dłonią w czoło, kręcąc z dezaprobatą głową. Ciemne kosmyki długich włosów opadły mi na twarz, która teraz wyrażała czyste niedowierzanie. W tej Ameryce ktoś ich chyba podmienił. Opadłam na łóżko obok Neymar'a z jękiem zawodu i przymknęłam oczy. Nie otworzyłam ich nawet, czując jak mnie do siebie przytula. Zmęczenie zmęczeniem, ale miałam nadzieję, że wieczór po ich przyjeździe będzie pełen wrażeń, zabawy, głupich żartów i generalnie wszystkiego, z czego składała się nasza znajomość. Tymczasem panowie woleli oddać się romansom ze swoimi poduszkami, które co prawda były lekko puszyste, ale za to pachniały świeżą łąką.
- Chociaż ty mi powiedz, że gdzieś ze mną pójdziesz.. - poprosiłam, patrząc szczenięcym wzrokiem na Brazylijczyka. Jego czułe spojrzenie topiło moje serce z każdą sekundą coraz bardziej. Królowa Lodu, znana jako Melisa Henderson właśnie doznawała efektów globalnego ocieplenia, ale wcale nie miała tego nikomu za złe. Cóż od zawsze czułam, że mam w sobie coś destrukcyjnego.
- Oczywiście, że pójdę - odpowiedział z delikatnym uśmiechem, gładząc dłonią mój lekko zarumieniony policzek. - Pójdę spać - dodał, po czym wybuchnął głośnym śmiechem. Bez słowa się odsunęłam i nadal z beznamiętnym wyrazem twarzy, zaczęłam okładać go poduszką. Chłopak nadal zwijał się ze śmiechu, a ja poczułam się zdradzona. Tak chciał się bawić? Dobra, niech śpi ile wlezie, ale żeby później nie żałował, że go coś ominęło.
- Chodź Nad, jak chcą to niech śpią, my idziemy się opalać, pić drinki i dryfować na nowych nadmuchiwanych ''leżakach'', bo przecież mamy basen tylko dla siebie - powiedziałam teatralnie, posyłając im złośliwy uśmieszek. Ney przygryzł wargę, kalkulując zapewne w myślach jak tu teraz wybrnąć z tej sytuacji. Cóż, było za późno. Mieli rację odpoczynek im się należał, ale jeśli woleli gnieździć się wszyscy w jednym pokoju, zamiast relaksować się nad basenem, to ich sprawa. My ich przecież nigdy nie będziemy do niczego namawiać. Podsumowując dzisiejszy rozrachunek:
Melisa&Nadine spółka ZŁO: 1 - FC Barcelona: 0.


******


Mogłyśmy się wydawać niektórym rozkapryszone i nie przyjmujące odmowy, ale w głębi duszy obie wiedziałyśmy, że to nieprawda. Lubiłyśmy absorbować uwagę, ale tylko wybranych osób i to
w dodatku w rzadkich, wyjątkowych momentach. Zupełnie tak, jak po przyjeździe chłopaków. Musieli poczuć wyrzuty sumienia, bo zlitowali się nad naszymi marnymi żywotami i następnego dnia zabrali nas do najlepszego parku wodnego jaki tylko był w Barcelonie. I to na wyłączność.
Nie dąsałyśmy się długo, bo i na co? Nie należałyśmy do dziewczyn, które mają pretensję o to, że ktoś za głośno oddycha albo, że nie jest na ich zawołanie przez 24 godziny na dobę. Każdy miał prawo do swojej sfery prywatności, ale tęsknota uderzyła nam wtedy zdecydowanie do głowy zabijając resztki szarych komórek, które się tam jakimś cudem zachowały.
Następne dwa tygodnie mijały tak szybko, że właściwie przypominało to galop bez opamiętania. My przygotowywałyśmy się do egzaminów i w wolnych chwilach pomagałyśmy John'owi w hotelu. Bash grał prawie każdego wieczoru w restauracji dla hotelowych gości, a piłkarze przygotowywali się do meczu z ich ,,ulubieńcami'', czyli Atletico Madryt. Widywaliśmy się rzadko i można to nazwać bardziej niefortunnym mijaniem się niż chociażby egzystencją w swoim pobliżu.
Tego dnia urwałam się z ostatnich zajęć, żeby zdążyć na trening i chociaż tylko jako widz i tak nie mogłam się doczekać, kiedy znowu poczuję ducha Barcelony na Camp Nou. Nigdy tak szybko nie pakowałam swoich rzeczy i nie podążałam wzdłuż ulicy, żeby wsiąść do pierwszego nadjeżdżającego autobusu, który zabrał mnie niemal pod drzwi stadionu. Wesołym, pełnym życia krokiem ruszyłam
w stronę trybun, witając się ze znajomym, siwym ochroniarzem. Pomachałam mu zaaferowana wizytą, zupełnie jakbym była tu pierwszy raz. Kiedy rozsiadłam się na trybunach, piłkarze dopiero wylewali się powoli na murawę, ociągając się jak tylko mogli, żeby opóźnić moment, kiedy Luis Enrique zmusi ich do karkołomnego rozciągania się na najdziwniejsze sposoby. Przyzwyczajona do jego innowacyjnych metod, nie robiły już one dla mnie ogromnego wrażenia. Uśmiechałam się jedynie myśląc, jak szybko płynął czas i jak szybko stało się rutyną to, co kiedyś wydawało się być kompletnie niemożliwe. Zerknęłam na chłopaków, którzy zaczynali przebieżkę wokół boiska
i zarejestrowałam szeroki uśmiech Brazylijczyka, skierowany w moją stronę. Odwzajemniłam go od razu, mając pewność, że to mi nigdy nie spowszednieje.
Gra zaczęła się jakieś pół godziny później, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Zazwyczaj idealnie zgrani, pracujący jak jeden organizm i zaprogramowani na zwycięstwo, dzisiaj przypominali bandę amatorów, która gra ze sobą po raz pierwszy w życiu. Z przerażeniem patrzyłam na dziury w obronie, których nie powstydziłby się szwajcarski ser, na niedokładne podania, strzały ,,Panu Bogu w okno'' i rosnące zirytowanie piłkarzy. W drugiej połowie czara goryczy się przelała
i to, co ściągnęło moją uwagę na środek pola karnego nie było bynajmniej okrzykami radości po zdobytym golu.
- Weź się w garść do cholery! - Głos Messi'ego potoczył się po stadionie, a idealna akustyka dodała mu tylko mocy. Ney zatrzymał się centralnie przed ''10'' i podparł się pod boki. Nawet z tej odległości mogłam dostrzec grymas zdenerwowania, wykrzywiający jego przystojną twarz.
- A co ja niby robię? To ty grasz jakby ci ktoś te przeszczepy przetrącił! - Argentyńczyk nie musiał długo czekać na odpowiedź, a znając temperament Ney'a i tak dobrze, że tylko to wyszło z jego ust. Do tej wymiany zdań po chwili przyłączył się Iniesta, Pique, Alves i Bartra, a później było już tylko gorzej. Jeden wielki zamęt, plątanina nóg i głosów. Patrzyłam na tę scenę z rozdziawionymi ustami, zupełnie jak Luis Enrique, który chyba bił się z myślami, czy powinien interweniować, czy zostawić ich samych sobie.
To, co się tam działo było nie do pojęcia.
Biblijna Wieża Babel powróciła i zadomowiła się w słonecznej Barcelonie na kultowym pomniku zwycięstwa - Camp Nou.






Wiem, że zdecydowanie zbyt długo mnie nie było i pewnie większość z Was mi tego nie wybaczy.
Mimo to, tak jak sobie i Wam przy okazji, przyrzekłam, wróciłam i mam  zamiar dokończyć tę historię bez względu na to ile osób ją przeczyta. Liczę po cichu, że niektórzy z Was z chęcią tu zajrzą, inni może kiedyś w przypływie sentymentu przypomną sobie tego bloga i postanowią tu zajrzeć. Wtedy moi kochani będzie czekać tu na Was, tym razem miła, niespodzianka.
Zbliżamy się ku końcowi, a i wydarzenia ostatnich dni nie pozwalają nam myśleć inaczej. Kariera Neymara w FC Barcelonie jest skończona, więc zwieńczenie tej historii również powinno znaleźć tu swój koniec. Nie wcześniej, nie później, ale właśnie w tym momencie.
Klub pozostaje klubem i zawsze zostawi ślad w sercu. Co do Neymara, oby realizował się w Paryżu
i czuł zawodowe spełnienie, którego tu najwidoczniej zaczęło mu brakować.

Z nim, czy bez niego : Forca Barca <3

środa, 5 kwietnia 2017

Wieści małe i duże..

Witam wszystkich ;)

Nie wiem czy to, co napiszę kogokolwiek ucieszy, ale uważam, że poinformowanie Was o moich planach będzie fair. Nie popełnię drugi raz tego samego błędu i nie zniknę bez śladu.
Otóż siedzę od jakiegoś czasu nad moim terminarzem i widząc, co mnie czeka rwę ostatnie włosy
z głowy i załamuję ręce. Mianowicie, potrzebuję czasu, żeby nadrobić tą historię, wczuć się
z powrotem w jej klimat i co za tym idzie, móc ją dokończyć na przyzwoitym poziomie. Bóg mi świadkiem, że próbowałam i poświęciłam nawet kilka dłuższych chwil na dokonanie niemożliwego. Jednak pisanie jest bardzo zazdrosne, jak już kiedyś wspominałam i mój wolny czas nie wystarcza na rzucenie się w wir barcelońskiego słońca i opowiadanie reszty przygód Melisy.
Przynajmniej na razie.
Najbliższy możliwy termin, kiedy mogą pojawić się ostatnie rozdziały to WAKACJE.
Wiem, że to daleko odsunięte w czasie, jednak wolę być tym razem, wyjątkowo realistką i nie składać obietnic, których nie mogę dotrzymać.
W sekrecie powiem, że nie mogę się doczekać powrotu do Kopciuszka, a nie chcąc wyjść z wprawy skrobię sobie nieśmiało kawałki nowego projektu, który mam nadzieję kiedyś rozwinąć ;)

Trzymajcie się gorąco!
Tęsknię.
Myślę.
Dziękuję za wszystko.

<3

czwartek, 16 lutego 2017

Ostatnia spowiedź.

Cześć wszystkim...
Nie wiem ile z was to przeczyta, ale już na wstępie wiem, że za mało. Po tak długiej przerwie "Przepraszam" to również za mało, ale nie znajduje lepiej pasującego słowa do tej sytuacji.
Studia, które wybrałam zmusiły mnie do porzucenia wszelkich moich pasji, hobby i czerpania przyjemności z odpoczynku. Pisanie jest bardzo pięknym, ale również ogromnie zazdrosnym procesem, który wymaga czasu i poświęcenia swoich myśli w stu procentach pracy, którą tworzysz.
Te oczywiste sprawy, wcale mnie nie usprawiedliwiają.
Nie powiem ile razy próbowałam tu wracać, bo przestałam liczyć, ale zawsze było czegoś zbyt mało : czasu, siły, determinacji, a zbyt dużo wyrzutów sumienia i świadomości mojej sytuacji na studiach.
Najgorsze w tym jest to, że nie wyobrażam sobie siebie dzisiaj w innym miejscu niż jestem. Boli najbardziej to, że musiałam poświęcić swoją największą pasję, żeby się w tym miejscu znaleźć.
ZAWIODŁAM. To jedyne słowo, które tłucze mi się po głowie od wczorajszego wieczora. Przyznaje się bez bicia, w końcu to spowiedź, że nie odpisywałam na wasze komentarze tylko i wyłącznie dlatego, że ich nigdy nie widziałam. Tak, przez ten cały czas nie zaglądałam w tą zakładkę, chcąc naiwnie wierzyć, że bez świadomości, że ktoś ciągle czeka będzie łatwiej skupić się na nauce i multum codziennych obowiązków. Teraz widzę, że to była jedna z najgłupszych decyzji w moim życiu. Jestem również świadoma tego, że nie mogę już tego naprawić.
Kiedy wczoraj wieczorem, zaciskając zęby wreszcie zdecydowałam się na ten desperacko-masochistyczny krok i przejrzałam tego bloga z całą jego zawartością, czułam się jakby ktoś wbijał mi kołek w serce. Nie ktoś, ale JA sama.
Nie mogłam spać, bo smutek, wstyd i poczucie winy stały nade mną jak kaci, czekający na moje ostatnie skinienie. Nie byłam w stanie pojąć, jak mogłam tak zawieść osoby, które we mnie wierzyły, doceniały mnie i sprawiały, że czułam się wreszcie kimś wyjątkowym. Dotarła wtedy do mnie beznadziejność tej sytuacji i gorzkie słowa "Ja już nie czekam". To ostatni gwóźdź do trumny pieczętujący to, jak bardzo zabiłam wasze zaufanie i tą historię.
Nie jestem w stanie opisać, jak bardzo tęskniłam i jak bardzo nadal tęsknię za każdym napisanym tu słowem, za każdym bohaterem, za każdym czytelnikiem, który wreszcie pozwolił mi uwierzyć w swoje umiejętności. Jednak teraz, nie wiem, czy mam jeszcze dla kogo kończyć to opowiadanie. Mimo tych wątpliwości,dzisiejszej nocy podjęłam decyzję, że dopiszę ostatnie rozdziały, nawet jeśli nikt miałby ich nigdy nie przeczytać. Jestem wam wszystkim i sobie samej to winna.
Dziękuję, że mogłam zaistnieć w waszym życiu chociaż na 5 sekund.
Dziękuję za to, że mogłam razem z wami przeżyć tą wspaniałą przygodę, jaką było tworzenie "Kopciuszka na boisku". Nie sądzę, żeby coś jeszcze udało mi się tak, jak to opowiadanie. Przyznam się, że na początku nie przypuszczałam, że będzie cieszyć się takim uznaniem i spodoba się chociaż 3 osobom. Moje miłe zaskoczenie będę nosić w sercu do końca życia.

Pisanie to nieodłączna część mnie i znając siebie będę kontynuować kolejne próby mniej lub bardziej udane, żeby stworzyć inne historie. Czas i dorosła rzeczywistość mnie ograniczają, ale ta walka nadal trwa, a ja się tak łatwo nie poddam.
Jeśli ktoś z was chce nadal mieć ze mną kontakt zapraszam na profil na platformie wattpad.com, gdzie naiwnie stworzyłam konto z nadzieją na więcej wolnego czasu, lub na facebook'u gdzie można mnie znaleźćna grupach dotyczących opowiadań i blogów.
Link: https://www.wattpad.com/user/LenaAlien

Dziękuję za wytrwałość, wiarę, mnóstwo wsparcia i miłości i mam nadzieję, że do usłyszenia. Kiedyś, gdzieś, na pewno.
Z miłością i bólem w sercu:
Madeline.